Литмир - Электронная Библиотека
A
A

43

Pewnego ranka byłem zbyt zmarnowany, by wstać o 4.30 – czyli wedle naszego zegara o 7.27 i pół. Wyłączyłem budzik i poszedłem spać dalej. W kilka godzin później obudził nas okropny hałas dochodzący z korytarza.

– Co to za diabelstwo? – spytała Jane.

Wstałem z łóżka. Miałem na sobie krótkie gatki, w których spałem. Mocno nieświeże – podcieraliśmy się gazetami, miętosząc je przedtem w rękach, żeby zmiękły, ale nie zawsze udawało mi się doczyścić tyłek. W dodatku były wystrzępione i miały powypalane dziury od gorącego popiołu z papierosów.

Podszedłem do drzwi i otwarłem je. Na korytarzu kłębił się gęsty dym. Zobaczyłem strażaków w ciężkich metalowych hełmach z wypisanymi na nich numerami. Strażaków rozciągających długie, grube węże. Strażaków w azbestowych kombinezonach. Strażaków z toporkami. Robili niewiarygodny hałas i zamieszanie. Zamknąłem drzwi.

– Co to takiego? – spytała Jane.

– Straż pożarna.

– Ach, straż… – mruknęła, po czym naciągnęła kołdrę na głowę i przeturlała się na swoją stronę łóżka. Położyłem się obok niej i usnąłem.

44

W końcu znalazłem robotę w magazynie z częściami samochodowymi na Flower Street, opodal Jedenastej. Od frontu prowadzili sprzedaż detaliczną, ale zajmowali się również hurtem, zaopatrując warsztaty i innych dystrybutorów. Aby zostać przyjętym, musiałem się upodlić i opowiadać im pierdoły o tym, że zawsze traktowałem pracę jak drugi dom. Bardzo byli z tego zadowoleni.

Pracowałem jako urzędnik przyjmujący dostawy. Chodziłem także do kilku miejsc w sąsiedztwie po jakieś części. Dzięki temu mogłem wyściubić nos z budynku.

Pewnego dnia, w trakcie przerwy śniadaniowej, zauważyłem, że jakiś chłopak – Latynos o inteligentnym, bystrym spojrzeniu – studiuje w gazecie program dzisiejszych gonitw.

– Grasz na wyścigach? – spytałem.

– Uhm.

– Dasz mi zajrzeć?

Obejrzałem zapisy i zwróciłem mu gazetę.

– Bobik powinien wygrać ósmą gonitwę.

– Wiem. W dodatku wcale nie jest faworytem.

– Tym lepiej.

– Ile, twoim zdaniem, będą za niego płacić?

– Gdzieś tak… 9 do 2.

– Chciałbym na niego postawić.

– Ja też.

– Kiedy puszczają ostatnią gonitwę w Hollywood Park? – spytał.

– O piątej trzydzieści.

– A my wychodzimy stąd o piątej.

– W życiu nie zdążymy.

– Moglibyśmy spróbować. Bobik to absolutny pewniak.

– Co za pech!

– Spróbujmy. Jedziesz ze mną?

– No jasne.

– Patrz na zegarek. Punkt piąta się zrywamy.

Pięć minut przed fajrantem pracowaliśmy obaj jak najbliżej wyjścia. Mój nowy koleś, Manny, spojrzał na zegarek.

– Urwiemy się dwie minuty przed gwizdkiem. Gdy zacznę biec do drzwi, zasuwaj za mną.

Manny stał i układał skrzynki z częściami na tylnej półce. Nagle pognał w kierunku wyjścia. Pobiegłem za nim. Wypadliśmy przez tylne drzwi i popędziliśmy aleją. Dobrze biegał. Jak się później dowiedziałem, zdobył swego czasu pierwsze miejsce w międzyszkolnych mistrzostwach na dystansie jednej czwartej mili. Trzymałem się jakieś dwa kroki za nim i dobiegliśmy tak do końca alei. Jego wóz stał zaparkowany tuż za rogiem. Otworzył go, wskoczyliśmy do środka i już nas nie było.

– Manny, za Boga nie uda nam się zdążyć.

– Uda się. Potrafię pogonić tę brykę.

– Przecież to musi być jakieś piętnaście kilometrów. Trzeba dojechać, zaparkować, a potem jest jeszcze kawał drogi do kas.

– Potrafię pogonić tę brykę. Zdążymy.

– Nie możemy zatrzymywać się na światłach.

Manny miał dość nowy samochód i umiał zmieniać pasy na jezdni.

– Wszystkie krajowe tory mam obcykane.

– Caliente też?

– Caliente? No jasne. Skurwysyny biorą tam dwadzieścia pięć procent dla siebie.

– Wiem.

– Gorzej jest w Niemczech. Tam biorą równo połowę.

– I nadal mają graczy?

– Nadal. Przygłupy myślą, że wystarczy dobrze postawić.

– Nas narzynają na szesnaście procent. To i tak dużo.

– Dużo. Ale dobry gracz potrafi wyjść na swoje.

– Jasne.

– O, w mordę! Czerwone światło.

– Chuj z nim! Wal przed siebie.

– Teraz śmigam w prawo, – Manny gwałtownie zmienił pas i skręcił w przecznicę. – Uważaj, czy nie ma gdzie radiowozu.

– Dobra.

Rzeczywiście potrafił pogonić tę swoją brykę. Jeśli tak samo obstawiał konie jak prowadził, to musiał wygrywać.

– Żonaty jesteś, Manny?

– Co ty!

– Kobitki?

– Czasami. Ale nigdy na dłużej.

– W czym problem?

– Kobieta to zajęcie na cały etat. Każdy musi wybrać sobie fach i się go trzymać.

– Rzeczywiście. Jest to jakiś emocjonalny drenaż.

– Fizyczny również. Przecież one się chcą na okrągło pierdolić.

– Znajdź sobie taką, z którą byś to lubił robić.

– Akurat. Wystarczy, że pijesz albo grasz. Zaraz ci powie, że to „niszczy miłość”.

– To znajdź sobie taką, która lubi gorzałę, hazard i ruchanko.

– A po co komu taka kobieta?

Wreszcie znaleźliśmy się na parkingu. Po siódmej gonitwie można było parkować za darmo. Za wstęp na tor także nie musieliśmy już płacić. Kłopot polegał na tym, że nie mieliśmy programu. Gdyby jakieś konie zostały wycofane z gonitwy, to nie mogłeś mieć pewności, jakim numerem na tablicy totalizatora oznaczony jest koń, którego zamierzasz obstawić.

Manny zamknął wóz i zaczęliśmy biec. Do końca parkingu wyprzedził mnie o jakieś sześć długości. Wpadliśmy przez otwartą bramę do tunelu. W trakcie biegu przez tunel – a w Hollywood Park jest on dość długi – Manny utrzymał tę samą przewagę i dopiero przy wyjściu na tor udało mi się skrócić dystans do pięciu długości. Zobaczyłem, że konie wchodzą już do startboksów. Pomknęliśmy do kas.

– Który numer ma Bobik? – wrzasnąłem w biegu do jakiegoś faceta z jedną nogą.

Zanim zdążył odpowiedzieć, byłem już za daleko, by go usłyszeć. Manny rwał do kasy przyjmującej zakłady za pięć dolarów. Kiedy dobiegłem do okienka, miał już swój bilet w ręku.

– Podaj mi numer!

– Osiem!

– Koń numer osiem w ósmej.

Wpłaciłem 5 dolarów, dostałem bilet i w tym momencie rozległ się dzwonek. Bomba poszła w górę. Okienko kasy zatrzasnęło się.

Notowania Bobika, jak przeczytaliśmy na tablicy, wzrosły i wynosiły teraz 4 do 1, a nie 6 do 1, jak to miało miejsce rano. Faworytem był koń numer trzy, typowany 6 do 5. Wygrał wyścig aukcyjny na 1 i 1/16 mili i jako zwycięzca został kupiony za 8000$. Kiedy konie wyszły z pierwszego zakrętu, faworyt prowadził* o trzy czwarte długości przed Bobikiem, który szedł tuż za nim spokojnie, pewnie, jak kat za skazańcem.

– Widać, że go załatwi – powiedziałem. – Trzeba było postawić dychę.

– Taa… Jesteśmy wygrani. Chyba że jakiś łach wysunie się ze stawki i pogodzi ich obu.

Bobik szedł tuż za faworytem do połowy ostatniego zakrętu i właśnie wtedy, wcześniej niż się spodziewałem, wyrwał do przodu. Dosiadający go dżokej wykonał manewr, który czasem widuje się na torze; objechał faworyta w połowie zakrętu, poszedł ciasno przy bandzie i zaczął finiszować nie czekając, aż wyjdzie na prostą. Zdobył trzy i pół długości przewagi, gdy nagle ze zwartej stawki wysunął się koń numer 4 – jakiś łach, typowany tylko 9 do 1. Szedł polem, zmniejszał dystans, mógł nam wszystko zepsuć… Ale Bobik pokazał klasę: to było szybowanie, a nie galop. Wygrał bez bata o dwie i pół długości. Wypłacono za niego 10 dolarów i 40 centów.

19
{"b":"122976","o":1}