Литмир - Электронная Библиотека
A
A

PANIE H. CHINASKI! PROSZĘ ZGŁOSIĆ SIĘ DO PRACY JUTRO O 8 RANO, R. M. HEATHERCLIFF CO.

5

Był to dom wysyłkowy. Staliśmy przy stole do pakowania i sprawdzaliśmy, czy liczba egzemplarzy zgadza się z fakturą. Potem należało podpisać fakturę, odłożyć na bok czasopisma do rozwiezienia ciężarówką po mieście, a resztę zapakować do wysyłki gdzieś dalej. Praca była łatwa i nudna, ale pakowacze wykonywali ją w stanie ciągłego podenerwowania. Okropnie się tą robotą przejmowali. Towarzystwo było mieszane: młodzi mężczyźni, młode kobiety, a w dodatku wyglądało na to, że nikt nie pełnił tam roli nadzorcy. Po kilku godzinach dwie spośród kobiet wdały się w jakiś spór. Chodziło o te piśmidła. Pakowaliśmy właśnie komiksy i po drugiej stronie stołu coś im się tam nie zgadzało. Spór narastał i obie kobiety wpadły w furię.

– Słuchajcie – powiedziałem – przecież tych piśmideł nie warto nawet czytać. A co dopiero się o nie kłócić.

– No jasne! – odparła jedna z kobiet. – Wiemy, że gardzisz tą pracą. Uważasz, że jesteś ponad to.

– Ponad to?

– Tak. Taki masz do tego stosunek. Myślisz, że tego nie zauważyłyśmy?

W ten to sposób udzielono mi pierwszej lekcji na temat tego, że nie wystarczy po prostu robić swoją robotę; trzeba ją wykonywać z zainteresowaniem, a nawet z pasją.

Przepracowałem tam trzy czy cztery dni, po czym w piątek dostaliśmy tygodniówkę, obliczoną wedle stawki godzinowej. Dali nam żółte koperty, w których znajdowały się zielone banknoty i skrupulatnie odliczona drobnymi reszta. Żywa gotówka, żadnych czeków.

Tuż przed fajrantem, trochę wcześniej niż zwykle, zjechał z miasta kierowca ciężarówki. Usiadł na stercie czasopism i zapalił papierosa.

– Wiesz, Harry – zwrócił się do któregoś z pakowaczy – dostałem dziś podwyżkę. Podnieśli mi o dwa dolary.

Wracając z pracy, zatrzymałem się, by kupić butelkę wina, poszedłem do siebie na górę, napiłem się, po czym zszedłem na dół i zadzwoniłem do swojej firmy. Przez dłuższy czas nikt nie odbierał. W końcu odezwał się pan Heathercliff. Ciągle jeszcze tam był.

– Pan Heathercliff?

– Tak, słucham?

– Mówi Chinaski.

– Słucham, panie Chinaski?

– Chcę dwa dolary podwyżki.

– Co takiego?

– No właśnie. Kierowca dostał podwyżkę.

– Ależ on przepracował u nas dwa lata!

– Potrzebuję podwyżki.

– Płacimy panu obecnie siedemnaście dolarów tygodniowo, a pan chce dostać dziewiętnaście?

– Dokładnie. Dostanę czy nie?

– Nie. Nie możemy sobie na to pozwolić.

– A więc składam wymówienie. – Odwiesiłem słuchawkę.

6

W poniedziałek miałem kaca. Zgoliłem brodę i udałem się pod wskazany w jakimś ogłoszeniu adres. Siedziałem naprzeciwko naczelnego redaktora, mężczyzny, który nie miał na sobie marynarki, oczy miał podkrążone i wyglądał tak, jakby nie spał przez tydzień. Wnętrze było ciemne i zimne. Zecernia jednej z dwóch wychodzących w mieście gazet, tej mniejszej. Za biurkami siedzieli mężczyźni, którzy w świetle biurowych lamp składali numer.

– Dwanaście dolarów tygodniowo – powiedział.

– W porządku – zgodziłem się. – Reflektuję.

Pracowałem z małym, grubym człowieczkiem, którego wydatny bandzioch miał jakiś niezdrowy wygląd. Nosił staromodny zegarek kieszonkowy na złotej dewizce, kamizelkę, zielony przeciwsłoneczny parasol, miał grube wargi i nalaną, wiecznie ponurą twarz. Jej rysy nie wyrażały niczego konkretnego, ani zainteresowań, ani charakteru; twarz wyglądała tak, jakby została złożona w kilkoro, a potem rozprasowana jak kawałek tektury. Chodził w butach z szerokimi noskami, żuł tytoń i strzykał śliną do spluwaczki stojącej u jego stóp.

– Pan Belger bardzo się napracował, żeby postawić na nogi tę gazetę – powiedział o mężczyźnie, który tak bardzo potrzebował snu. – To dobry człowiek. Byliśmy na prostej drodze do bankructwa, zanim się tu zjawił.

Spojrzał na mnie.

– Zwykle dawali tę pracę jakiemuś chłopakowi z koledżu – zauważył.

Ropucha, pomyślałem. Ot z kim mam przyjemność.

– Chodzi mi o to – ciągnął dalej – że zwykle daje się tę pracę studentowi. Może tu sobie ślęczeć nad książkami i czekać, aż go zawołają. Jesteś studentem?

– Nie.

– Zwykle daje się tę pracę studentowi.

Powlokłem się do pokoju, który miał być moim stanowiskiem pracy. Wypełniały go całe rzędy metalowych szuflad, a w tych szufladach znajdowały się wygrawerowane w cynku formy użyte już kiedyś do druku reklamowych ogłoszeń. Z wielu z nich wciąż na nowo korzystano. Było tam również wiele gotowych form z nazwami firm i ich logo. Grubas wołał: „Chinaski!”, a ja szedłem dowiedzieć się, jakie ogłoszenie i jaka czcionka jest mu potrzebna. Często wysyłano mnie do konkurencyjnej gazety, żebym wypożyczył zestawy, których nam brakowało. Oni z kolei pożyczali nasze. Były to miłe spacery, gdyż w jakiejś bocznej uliczce wypatrzyłem miejsce, gdzie za piątaka można było wypić szklankę piwa. Grubas zbyt często mnie nie wołał i ta knajpa z piwem stała się moją ulubioną metą. Grubasowi zaczęło mnie brakować. Z początku rzucał mi tylko krzywe spojrzenia. Ale wreszcie pewnego dnia spytał:

– Gdzie byłeś?

– Wyskoczyłem na piwo.

– To jest praca dla studenta.

– Nie jestem studentem.

– Muszę cię zwolnić. Potrzebny mi jest ktoś, kto będzie tu stale, na każde zawołanie.

Grubas zaprowadził mnie do Belgera, który wyglądał na tak samo zmęczonego jak zawsze.

– To jest praca dla studenta, panie Belger. Obawiam się, że ten człowiek do tego się nie nadaje. Potrzebny nam jest student.

– Dobrze – odparł Belger.

Grubas zmył się bezszelestnie.

– Ile jesteśmy panu winni? – spytał Belger.

– Za pięć dni.

– W porządku. Proszę zanieść to na dół do rachunkowości.

– Niech pan posłucha, panie Belger. Ten stary pierdoła jest odrażający.

Belger westchnął.

– Jezu Chryste! Czy ja o tym nie wiem?

Zszedłem na dół do kasy.

7

Ciągle byliśmy w Luizjanie. Czekała nas jeszcze długa jazda pociągiem przez Teksas. Dali nam jedzenie w puszkach, ale nie dali nam otwieraczy. Poukładałem swoje puszki na podłodze i wyciągnąłem się na drewnianej ławce. Pozostali mężczyźni zasiedli razem w przedniej części wagonu, śmiali się i gadali. Zamknąłem oczy.

Po jakichś dziesięciu minutach poczułem, że ze szczelin pomiędzy deszczułkami oparcia wydobywa się kurz. Był to jakiś bardzo stary, trumienny kurz, który cuchnął śmiercią – czymś, co było już od dawna umarłe. Przenikał do moich nozdrzy, osiadał na brwiach, próbował mi się wcisnąć do ust. I wtedy usłyszałem odgłos przypominający dyszenie. Poprzez szpary zobaczyłem człowieka przykucniętego za oparciem siedzenia, który prosto w twarz wydmuchiwał mi zalegający w tych szparach kurz. Usiadłem, a wtedy tamten wygramolił się zza mojej ławki i pobiegł na przód wagonu. Wytarłem twarz i wpatrywałem się w niego. Niewiarygodne!

– Jak tu przyjdzie, to mi, chłopaki, pomożecie – usłyszałem, jak mówi do nich. – Musita obiecać, że nie zostawicie mnie samego.

Cała banda gapiła się teraz na mnie. Położyłem się z powrotem na ławce. Słyszałem wyraźnie ich głosy.

– Coś z nim jest nie tak. Za kogo on się ma? Nie odzywa się do nikogo. Cały czas trzyma się na osobności.

– Poczekajta, aż zaczniemy robić na tych torach. Wtedy go, skurwysyna, dorwiemy.

– Myślisz, że mu dasz radę? Na moje oko to jakiś pomyleniec.

– Jak ja mu nie dam rady, to kto inny. Zmięknie mu rura, zanim skończymy tę robotę.

Po pewnym czasie poszedłem na przód wagonu, żeby napić się wody. Gdy podszedłem do nich, przestali ze sobą rozmawiać. Piłem wodę z kubka, a oni przyglądali mi się w milczeniu. A potem, kiedy się odwróciłem i odszedłem na swoje miejsce, zaczęli znowu gawędzić.

2
{"b":"122976","o":1}