Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co się tu dzieje?

– Nawymyślał mi od popaprańców, proszę pana, i zaczął mnie dusić.

– Słuchaj, Chinaski, ten człowiek jest moim najlepszym sprzątaczem. Od piętnastu lat nie mieliśmy nikogo lepszego. Bądź łaskaw obchodzić się z nim delikatnie. Rozumiesz?

Odszedłem na bok, wyjąłem moją kartę zegarową i odbiłem ją. Porywczy staruszek patrzył na mnie z podłogi, a gdy wychodziłem, warknął:

– Zabiję cię, mister!

No dobra, pomyślałem, przynajmniej teraz jest uprzejmy. Ale tak naprawdę wcale mnie to nie ucieszyło.

66

Następnej nocy przepracowałem jakieś cztery godziny, a potem poszedłem do damskiej toalety, nastawiłem budzik i wyciągnąłem się na sofie. Musiałem spać jakąś godzinę, gdy nagle otworzyły się drzwi. Przyszli obaj, Herman Barnes i Jacob Christensen. Stanęli i zaczęli się ha mnie gapić. Uniosłem głowę, spojrzałem na nich, po czym z powrotem opadłem na poduszkę. Usłyszałem, jak przechodzą do sracza. Gdy wyszli stamtąd, nie spojrzałem nawet w ich stronę. Zamknąłem oczy i udałem, że śpię.

Następnego dnia, gdy obudziłem się w domu, gdzieś około południa, opowiedziałem o tym Jane.

– Przyłapali mnie na spaniu i nie wylali z roboty. Pewnie po tej awanturze z Hughem musieli się nieźle przestraszyć. Opłaca się być twardym skurwysynem. Świat należy do silnych.

– Na pewno nie puszczą ci tego płazem.

– Trzeba mieć jaja. Jaja, wyczucie i styl. A ja to wszystko mam. Zawsze ci to mówiłem. Ale ty równie dobrze mogłabyś uszu nie mieć. I tak nie słuchasz, co się do ciebie mówi.

– Nie słucham, bo stale mówisz to samo. Na okrągło.

– Proszę bardzo! Napijmy się i porozmawiajmy poważnie. Odkąd się zeszliśmy, do reszty ci się w głowie przewróciło. Albo raczej w dupie. A prawda jest taka, że ani ja nie jestem ci do niczego potrzebny, ani ty mnie. Spójrzmy więc, kurwa, prawdzie w oczy.

Zanim kłótnia wybuchła na dobre, rozległo się pukanie.

– Chwileczkę! – zawołałem, szukając jakichś portek.

Otworzyłem drzwi. W progu stanął doręczyciel z Western Union. Dałem mu dziesięć centów i przeczytałem depeszę:

HENRY CHINASKI: „TIMES CO” WYPOWIADA PANU PRACĘ ZE SKUTKIEM NATYCHMIASTOWYM.

HERMAN BARNES

– Co to takiego? – spytała Jane.

– Wylali mnie z roboty.

– A czek?

– Nie ma wzmianki o żadnym czeku.

– Przecież są ci winni jakieś pieniądze.

– Wiem. Chodź, pójdziemy je odebrać.

– Dobra.

Samochód należał już do przeszłości. Zaczęło się od tego, że stracił wsteczny. Było to pewne wyzwanie, ale potrafiłem mu sprostać poprzez ustawiczne planowanie, czyli wybieganie myślą do przodu w trakcie jazdy. Potem wysiadł mu akumulator, w związku z czym mogłem go uruchomić jedynie wtedy, gdy stał na górce, z której dało go się stoczyć. Przez parę tygodni jakoś sobie z tym radziłem, aż któregoś wieczora upiłem się z Jane, zapomniałem o wszystkim i zaparkowałem na płaskiej uliczce przed knajpą. Oczywiście nie dało go się stamtąd ruszyć, zadzwoniłem więc do jakiegoś całonocnego serwisu. Przyjechali, odholowali wóz do warsztatu, a gdy po kilku dniach przyszedłem, by go odebrać, wtopili już w koszty naprawy 55$, a wóz dalej nie chodził. Wobec tego wróciłem do domu na piechotę i zawiadomiłem ich listownie, że zwalniam ich z roboty ze skutkiem natychmiastowym.

Do budynku „Timesa” musieliśmy więc pójść na piechotę. Jane wiedziała, że lubię ją na wysokich obcasach, włożyła więc szpilki i ruszyliśmy w drogę. Był to spory kawał, dobre dwadzieścia przecznic w jedną stronę. Jane usiadła na ławce przed budynkiem, żeby odpocząć, a ja udałem się na górę do Działu Rachuby.

– Nazywam się Henry Chinaski. Dostałem wypowiedzenie i przyszedłem po czek.

– Henry Chinaski… – powtórzyła dziewczyna. – Proszę chwilkę poczekać.

Przejrzała plik jakichś papierów.

– Przykro mi, panie Chinaski. Pański czek jeszcze nie jest gotowy.

– Dobra. Zaczekam.

– Pan wybaczy, ale nie jesteśmy w stanie przygotować czeku wcześniej niż na jutro.

– Przecież skoro dostałem wypowiedzenie…

– Przykro mi, proszę pana. Proszę przyjść jutro. Wyszedłem na dwór. Jane wstała z ławki. Wyglądała na zgłodniałą.

– Chodź, skoczymy na Grand Central Market, kupimy na bazarku mięso na gulasz i jakieś jarzynki… A potem parę butelek dobrego francuskiego wina.

– Jane… Powiedzieli mi, że czek jeszcze nie jest gotowy.

– Przecież muszą ci zapłacić. Takie jest prawo.

– Pewnie tak. Nie wiem zresztą. Powiedzieli, że przygotują czek na jutro.

– O Jezu! A ja szłam taki kawał w szpilkach…

– Dobrze w nich wyglądasz, żabciu.

– No i co z tego…

Ruszyliśmy z powrotem. W połowie drogi Jane zdjęła szpilki i szła dalej, w pończochach. Kilku kierowców zatrąbiło na nasz widok. Każdemu pokazałem wała. Gdy dotarliśmy do domu, okazało się, że starczy nam pieniędzy na taco i piwo. Kupiliśmy jedno i drugie, zjedliśmy, wypiliśmy, a potem – po niewielkiej kłótni – wykochaliśmy się i poszliśmy spać.

67

Następnego dnia, koło południa, wybraliśmy się tam ponownie. Jane znowu miała na nogach swoje szpilki.

– Chciałabym, żebyś zrobił nam dziś ten gulasz – powiedziała. – Żaden mężczyzna nie potrafi tak udusić mięska jak ty. To twój największy talent.

– Stokrotne dzięki – burknąłem.

Dwadzieścia przecznic to jednak kawał drogi. Jane znów usiadła na ławce, zdjęła buty, a ja poszedłem do Działu Rachuby. Natrafiłem na tę samą dziewczynę.

– Nazywam się Henry Chinaski.

– Słucham pana.

– Byłem tu wczoraj.

– Tak?

– Powiedziała pani, że dziś będę mógł odebrać czek.

– Och, chwileczkę.

Przejrzała papiery.

– Przykro mi, panie Chinaski, ale pańskiego czeku jeszcze nie ma.

– Przecież powiedziała mi pani, że będzie na dziś gotowy.

– Proszę nam łaskawie wybaczyć. W pewnych wypadkach przygotowanie wypłaty wymaga czasu.

– Chcę dostać czek.

– Przykro mi, proszę pana.

– Wcale pani nie jest przykro. Nie ma pani pojęcia co to jest przykrość. A ja mam. Chcę się natychmiast widzieć z kimś kompetentnym. Z szefem pani szefa.

Dziewczyna podniosła słuchawkę.

– Pan Handler? Chce z panem rozmawiać niejaki pan Chinaski. Został zwolniony, a nie dostał czeku.

Trochę sobie jeszcze pogawędzili. W końcu dziewczyna spojrzała na mnie i powiedziała:

– Pokój 309.

Zeszedłem na dół do pokoju 309. Na drzwiach widniała wywieszka: JOHN HANDLER. Wszedłem do środka. Handler, członek zarządu i dyrektor administracyjny największej i najbardziej wpływowej gazety na zachodzie Stanów, był sam w gabinecie. Usiadłem na krześle naprzeciw niego.

– Słuchaj, John – zacząłem – wypieprzyli mnie od was na zbity ryj za to, że zdrzemnąłem się w damskim sraczu w godzinach pracy. Już drugi dzień z rzędu przyłażę tutaj z moją starą tylko po to, żeby usłyszeć, że nie macie dla mnie czeku. No, wiesz… i to już jest jawne kurestwo. Teraz zależy mi tylko na jednym: chcę dostać czek i się upić. Zapewne nie brzmi to zbyt nobliwie, ale taki jest mój wybór. A jeśli nie dostanę tego świstka, to nie odpowiadam za to, co za chwilę zrobię.

Na koniec obrzuciłem go spojrzeniem wprost z filmu Casablanca.

– Masz coś zapalić?

John Handler poczęstował mnie papierosem. Podał mi nawet ogień. Albo użyją sieci do poskramiania furiatów – pomyślałem – albo dadzą mi w końcu ten czek.

Handler podniósł słuchawkę.

– Panno Simms, chodzi o czek dla niejakiego pana Henry'ego Chinaskiego. Proszę mi go tu przynieść za pięć minut. Dziękuję.

Odłożył słuchawkę.

– Słuchaj, John – powiedziałem. – Mam zaliczone dwa lata dziennikarstwa w koledżu. Niepotrzebny ci jest przypadkiem reporter?

– Przykro mi. Mamy przerosty zatrudnienia.

Porozmawialiśmy sobie, a po kilku minutach weszła jakaś dziewczyna i wręczyła Johnowi czek. John przechylił się nad biurkiem i wręczył go mnie. Przyzwoity gość. Dowiedziałem się później, że umarł wkrótce po tym zdarzeniu, natomiast Jane i ja kupiliśmy sobie naszą wołowinkę na gulasz, nasze jarzynki, nasze francuskie winko – i żyliśmy dalej.

30
{"b":"122976","o":1}