Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pochodziłem po sali, czytając jakieś papiery pozostawione na stołach i biurkach. Wszedłem do oddzielonego szklaną ścianką pokoju biurowego. Przeczytałem zostawioną tam dla kogoś notatkę: Zgoda. Możemy przyjąć na próbę tego nowego karykaturzystę, ale ma być dobry. Nie tylko na początku, ale i później. Z litości nikogo trzymać tu nie będziemy.

Uchyliły się drzwi. Do wnętrza zajrzał kierownik Barnes.

– Co ty tu robisz, Chinaski?

Wyszedłem z biura.

– Kiedyś studiowałem dziennikarstwo, proszę pana, i jestem po prostu ciekawy.

– To wszystko, co dotąd zrobiłeś? Wymieniłeś jedną świetlówkę?

– Nie mogę tego robić. Mam lęk wysokości.

– No cóż, Chinaski. Odbij kartę i idź do domu. Skłonny jestem dać ci jeszcze jedną szansę, choć właściwie na to nie zasługujesz. Przyjdź jutro o 9 wieczorem i pokaż, że potrafisz zrobić coś konkretnego. A potem zobaczymy.

– Tak, proszę pana.

Poszedłem z nim do windy.

– Powiedz mi – zagadnął mnie – dlaczego ty tak dziwacznie chodzisz?

– Smażyłem kurczaka na patelni. Tłuszcz się zapalił, zaczął pryskać i poparzył mi nogi.

– Myślałem, że to z powodu ran wojennych.

– Nie, to przez tego kurczaka.

Zjechaliśmy razem windą.

65

Barnes, kierownik działu gospodarczego, na imię miał Herman. Gdy zgłosiłem się następnego dnia wieczorem, Herman czekał na mnie przy zegarze kontrolnym. Odbiłem kartę.

– Chodź za mną – powiedział.

Zaprowadził mnie do jakiegoś mrocznego pokoju i przedstawił Jacobowi Christensenowi, który miał być moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Następnie oddalił się.

W budynku „Timesa” pracowali w nocy prawie sami starzy, przygięci, przegrani ludzie. Wszyscy chodzili jakoś nienormalnie przygarbieni, tak jakby coś złego stało się z ich stopami. Wydano nam kombinezony robocze.

– Dobra! Zabieraj swój sprzęt – zakomenderował Jacob.

Moim sprzętem był metalowy wózek, podzielony przegrodą na dwa pojemniki. W jednym znajdowały się dwie szczotki do zmywania podłogi, trochę szmat i wielkie pudło mydła. Druga połowa tej skrzyni mieściła całą masę kolorowych butelek, puszek i pudelek ze środkami czystości oraz dodatkową porcję szmat. Oczywiste było, że mam tu robić za nocnego sprzątacza. No cóż, raz pracowałem już jako sprzątacz w San Francisco. Przemycało się ukrytą gdzieś butelkę wina, zapieprzało jak cholera, a potem, kiedy już wszyscy sobie poszli, można było posiedzieć, pogapić się przez okno, popijając wino i czekając na świt.

Jeden ze starych sprzątaczy podszedł do mnie i zaczął mi wrzeszczeć prosto do ucha:

– Ci ludzie to popaprańcy! Popaprańcy! Nie mają krzty inteligencji! Nie umieją myśleć! Boją się własnego rozumu! Zdechlaki! Tchórze! To nie są myślący ludzie, tacy jak ty i ja.

Jego wrzaski słychać było w całym pokoju. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt parę lat. Pozostali byli starsi, większość mogła mieć około siedemdziesiątki albo więcej. Jedną trzecią stanowiły kobiety. Sprawiali wrażenie, jakby zdążyli już przywyknąć do wyskoków tego starszego faceta. Nikt nie wyglądał na obrażonego.

– Rzygać mi się chce na ich widok! - krzyczał dalej tamten. – Spójrz, co to za ludzie! Bez jaj! Banda śmierdzących gnoi!

– Dobra, Hugh – powiedział Jacob. – Zabieraj swoje szpeje na górę i bierz się do roboty.

– Zaraz ci przywalę z piąchy, ty skurwysynie! - wydarł się na nadzorcę ów starszy osobnik. – Przywalę ci tak, że się nogami nakryjesz!

– Ruszaj do roboty, Hugh!

Hugh schwycił ze złością wózek i wytoczył go z pokoju tak szybko, że omal nie przejechał jednej ze starych kobiet.

– Taki już jest – wyjaśnił mi Jacob. – Ale to najlepszy z naszych sprzątaczy.

– W porządku – odparłem. – Lubię miejsca, w których się coś dzieje.

Pchałem przed sobą wózek, a Jacob szedł obok i wyjaśniał mi, co należy do moich obowiązków. Jestem odpowiedzialny za dwa piętra. Najważniejsze są ubikacje. Od nich zaczyna się robotę. Trzeba wyszorować umywalki, klozety, opróżnić kubły ze śmieciami, oporządzić lustra, zmienić ręczniki, napełnić pojemniki mydłem w płynie, nie żałować dezodorantu, sprawdzić, czy wszędzie jest dostateczna ilość papieru toaletowego i podkładek na deski klozetowe. Nie wolno mi również zapomnieć o podpaskach higienicznych w damskich kiblach. Kiedy już się z tym uporam, mam wynieść śmieci z pomieszczeń biurowych i odkurzyć biurka. A potem wziąć tę oto maszynę i froterować korytarze, a jak skończę…

– Tak jest, proszę pana.

Jak zwykłe najgorsze były damskie toalety. Wiele kobiet zużyte podpaski zostawiało po prostu na podłodze w kabinach i ich widok, swojski niby i znajomy, był jednak denerwujący. Szczególnie na kacu. W męskich toaletach było nieco czyściej, pewnie dlatego, że mężczyźni nie używali podpasek. Ale przynajmniej człowiek pracował tam sam i nikt nie stał mu nad głową. Nie potrafiłem za dobrze zmywać podłóg. Często zdarzyło mi się przeoczyć w jakimś kącie kłębek włosów albo rozdeptanego peta. Kłuły potem w oczy, ale i tak je zostawiałem. Natomiast bardzo sumiennie traktowałem sprawę sracz – papieru i podkładek higienicznych na deski. To potrafiłem w pełni zrozumieć. Nie ma nic gorszego niż skończyć dobre sranko, sięgnąć po papier i stwierdzić, że pojemnik jest pusty. Nawet najpodlejsza ludzka istota na świecie zasługuje na to, by móc sobie dupę podetrzeć. Zdarzało mi się czasem nie znaleźć papieru. Zaczynasz wówczas szukać tych podkładek pod tyłek i stwierdzasz, że one również zostały zużyte. Wstajesz, patrzysz na kibel – a tu okazuje się, że te, na których siedziałeś, powpadały do wody. No i co możesz wtedy zrobić? Bardzo niewiele. Mnie w takiej sytuacji najbardziej satysfakcjonowało podtarcie sobie dupy własnymi gatkami, wrzucenie ich do michy, spuszczenie wody i zatkanie sracza.

Posprzątałem zarówno damskie, jak i męskie toalety, opróżniłem kosze na śmieci, starłem kurz z kilku biurek, po czym wróciłem do damskiego klopa. Panie miały tam sofy, krzesła, a nawet budzik. Pozostały mi jeszcze cztery godziny. Nastawiłem zegar tak, by zadzwonił pół godziny przed fajrantem. Wyciągnąłem się na jednej z kozetek i usnąłem.

Wyrwało mnie ze snu dzwonienie budzika. Wstałem, ochlapałem twarz zimną wodą i zjechałem wraz ze swoim sprzętem na dół, do pomieszczenia, w którym znajdował się magazynek. Stary Hugh podszedł do mnie natychmiast.

– Witaj w krainie popaprańców – zagadnął, tonem nieco spokojniejszym niż poprzednio.

Nic na to nie odpowiedziałem. W magazynku panował mrok. Do fajrantu pozostało jeszcze dziesięć minut. Zdjęliśmy kombinezony. Pod spodem mieliśmy nasze normalne ubrania, na ogół równie ponure i smutne jak te stroje robocze. Prawie nie słychać było głośnych rozmów, co najwyżej szepty. Ta cisza w niczym mi nie przeszkadzała. Było w niej coś kojącego.

Nagle Hugh doskoczył do mnie i wrzasnął mi prosto w ucho:

– Patrz na tych pojebańców! Widzisz tę bandę pojebanych idiotów?

Oddaliłem się od niego i stanąłem pod ścianą po drugiej stronie magazynku.

– A ty co? Jesteś jednym z nich? - krzyknął do mnie przez pokój. – Też jesteś popaprańcem?

– Owszem, łaskawy panie.

– A chcesz kopa w dupę? - odwrzasnął natychmiast.

– Dzieli nas jedynie pusta przestrzeń – odparłem z godnością.

Hugh, jak antyczny wojownik – którym bezsprzecznie był – postanowił wypełnić tę przestrzeń czynem, w związku z czym popędził w moją stronę, niezdarnie przesadzając rząd stojących na podłodze kubłów. Zrobiłem unik. Przeleciał obok mnie, odwrócił się, pobiegł z powrotem i schwycił mnie obiema rękami za gardło. Palce, jak na tak starego człowieka, miał bardzo silne, a w dodatku długie. Czułem wyraźnie każdy z nich, nawet kciuki. Hugh śmierdział. Jechało od niego jak z zatkanego zlewu z pomyjami. Próbowałem rozewrzeć mu palce, ale nic z tego nie wyszło. Dusił mnie coraz mocniej. W głowie zaczęły mi migotać czerwone, niebieskie i żółte światełka. Nie miałem wyjścia. Uniosłem do góry kolano. Starałem się to zrobić jak najdelikatniej. Nie wcelowałem za pierwszym razem, dopiero za drugim. Czułem, jak jego palce i kciuki wiotczeją. Hugh upadł na podłogę, trzymając się za genitalia. Do magazynku wszedł Jacob.

29
{"b":"122976","o":1}