Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zdążyłem zapakować kilka zamówionych partii towaru i wtedy właśnie przejściem pomiędzy regałami nadszedł ten starszy facet. Wokół ust zwisały mu siwe zmierzwione wąsy. Był mały, zgarbiony, ubrany na czarno, na szyi zawiązaną miał czerwoną chustę, a na głowie niebieski beret. Spod tego niebieskiego beretu wystawały mu długie, siwe, nie uczesane włosy.

Najbardziej przykuwały uwagę jego oczy: miały kolor soczystej zieleni i zdawały się patrzeć ze środka głowy. Brwi miał bujne, krzaczaste. Palił długie, cienkie cygaro.

– Cześć, chłopcze – pozdrowił mnie.

Słabo wyczuwało się jego francuski akcent. Usiadł na skraju stołu do pakowaniu i założył nogę na nogę.

– Myślałem, że się nigdy nie odzywasz.

– E tam! Po co się przejmować tym ich durnym gadaniem? Muchy bym nawet dla nich nie obszczał.

– Czemu sprzątasz ten sracz po ciemku?

– To ta Mary Lou. Patrzę na nią, a potem idę do sracza i się spuszczam. Jak leci, po całej podłodze. No i zmywam to szczotką. Ona o tym wie.

– Malujesz?

– Tak, pracuję teraz w moim pokoju nad takim obrazem. Wielkim jak ta ściana. Ale nie freskiem. Płótnem. Maluję życie człowieka. Od chwili, gdy wychodzi na świat z kobiecego łona, poprzez wszystkie lata jego egzystencji, aż do samego grobu. Przyglądam się ludziom w parkach. Używam ich potem. Ale tę Mary Lou to by się dobrze pierdoliło, no nie?

– Nie wiadomo. Może to tylko iluzja.

– Mieszkałem we Francji. Spotkałem Picassa.

– Naprawdę?

– O, kurde! Mówię, jak było. W porządku człowiek.

– W jaki sposób udało ci się go spotkać?

– Normalnie. Zapukałem do niego.

– Wkurzony był?

– Nie. Nie był wkurzony.

– Niektórzy ludzie go nie lubią.

– Niektórzy ludzie nie lubią nikogo, kto jest sławny.

– A niektórzy nie lubią nikogo, kto nie jest.

– Ludzie się nie liczą. Muchy bym nawet dla nich nie obszczał.

– I co powiedział Picasso?

– No właśnie… Spytałem go: „Mistrzu, co mam robić, żeby moje dzieła były lepsze?”.

– Bez kitu?

– O, kurde! Mówię, jak było.

– I co on na to?

– Powiedział: „Nic ci nie mogę powiedzieć o twoich dziełach. Musisz nad nimi pracować absolutnie sam”.

– Ha!

– Tak.

– Nieźle.

– No. Masz zapałki?

Dałem mu parę zapałek. Cygaro zdążyło mu zgasnąć.

– Mój brat jest bogaty – ciągnął dalej Maurice. – Ale co z tego? Wyparł się mnie. Nie podoba mu się, że piję. Nie podoba mu się, że maluję.

– Ale za to twój brat nigdy nie spotkał Picassa.

Maurice wstał i uśmiechnął się.

– Nie. Nigdy nie spotkał Picassa.

Powędrował z powrotem tym samym przejściem w kierunku frontowej części sklepu. Za jego plecami snuł się cygarowy dym. Zabrał ze sobą moje pudełko zapałek.

76

Bud zjawił się na zapleczu, pchając przed sobą wózek z trzema czterolitrowymi puszkami farby. Zdjął je z wózka i postawił na stole do pakowania. Miały identyczne etykiety z napisem: „Karmazyn”. Wręczył mi trzy dodatkowe naklejki z napisem: „Cynober”.

– Cynober nam wyszedł – wyjaśnił. – Odmocz te etykiety i przylep te, które ci przyniosłem.

– Karmazyn i cynober… Przecież to jest spora różnica – powiedziałem po chwili.

– Zrób tak i tyle.

Zostawił mi trochę szmat i żyletkę. Namoczyłem szmaty w wodzie i owinąłem nimi puszki. Następnie zeskrobałem stare etykiety i nakleiłem nowe.

Po kilku minutach zjawił się ponownie. Tym razem z puszką „Ultramaryny” i nalepką: „Błękit kobaltowy”. No proszę, trafiał coraz lepiej…

77

Jeden z ekspedientów nazywał się Paul. Był gruby, wyglądał na jakieś 28 lat, oczy miał wielkie, wyłupiaste. Na okrągło brał prochy. Pokazał mi całą garść pigułek. Miały rozmaite kształty i kolory.

– Chcesz?

– Nie, dziękuję.

– Nie krępuj się. Weź sobie jedną.

– No… dobra.

Wziąłem żółtą.

– Biorę wszystkie jak leci – wyjaśnił. – Wiesz, jakie to cholery? Jedne chcą mi dać czadu, drugie chcą mnie przygłuszyć. A ja im pozwalam, żeby o mnie walczyły.

– To może być niebezpieczne.

– Wiem. Słuchaj, może byś wpadł do mnie po pracy?

– Mam kobitę.

– Wszyscy mamy kobity. Ja mam coś lepszego.

– Co takiego?

– Moja dziewczyna kupiła mi na urodziny maszynę do odchudzania. Pierdolimy się na niej. Chodzi w górę i w dół, w górę i w dół… Nie musimy nic robić. Maszyna odwala za nas całą robotę.

– To brzmi interesująco.

– Moglibyśmy we dwóch wykorzystać tę maszynę. Robi dużo hałasu, ale jeśli nie będziemy jej używali po 10 wieczorem, to wszystko będzie w porządku.

– No dobra… a kto włazi na wierzch?

– A co to za różnica? Ja mogę w tę, mogę w tamtą. Na wierzchu czy pod spodem. Mnie tam wszystko jedno.

– Wszystko jedno?

– Jasne! Możemy zagrać w orła i reszkę.

– Pozwól mi to przemyśleć.

– Zgoda. Chcesz jeszcze jednego procha?

– Taak. Daj jeszcze jednego z tych żółtych.

– Gdzieś tak koło fajrantu przyjdę się spytać, dobra?

– Jasne.

Zjawił się tuż przed fajrantem.

– No i co?

– Nie dam rady, Paul. W tych sprawach jestem tradycjonalistą.

– Nie masz pojęcia, co to za maszyna! Wleziesz na nią i zapomnisz o wszystkim.

– Nie. Naprawdę nie mogę.

– No trudno… Ale i tak możesz wpaść do mnie. Obejrzysz sobie moją kolekcję prochów.

– Dobra. To mogę zrobić.

Zamknąłem drzwi od podwórka. Ruszyliśmy razem w kierunku frontowego wyjścia. Mary Lou siedziała w biurze. Paliła papierosa i rozmawiała z szefem.

– Życzę panom dobrej nocy – powiedział Bud z szerokim uśmiechem…

Paul mieszkał o jedną przecznicę dalej. W piętrowym budynku, na parterze. Okna jego mieszkania wychodziły na Siódmą Ulicę.

– Oto moja maszyna.

Włączył ją.

– Patrz, jak chodzi! Patrz, jak chodzi! Jak pralka. Jedna pani z góry, ile razy mnie spotka na korytarzu, zawsze mówi tak: „Paul, ale z ciebie czyścioch. W całym domu słychać, jak robisz pranie. I to trzy albo cztery razy w tygodniu!”.

– Wyłącz ją – powiedziałem.

– Patrz! To są moje pigułki. Mam tysiące pigułek. Tysiące. Nie wiem nawet, jak się niektóre nazywają.

Paul trzymał wszystkie swoje flakony na stoliku do kawy. Stało tam jedenaście albo dwanaście flakonów o różnych kształtach i rozmiarach, wypełnionych kolorowymi pigułkami. Były piękne. Wpatrywałem się w nie, a on tymczasem otworzył jedną z butelek, wyjął z niej trzy czy cztery pigułki i połknął. Potem otworzył następną i także wyjął z niej kilka pigułek. A potem otworzył jeszcze jedną.

– Co ci, cholera, szkodzi? – zaczął znowu. – Chodź, wleziemy na maszynę.

– Innym razem. Muszę już iść.

– W porządku. Jak mnie nie chcesz wydymać, to wydymam się sam!

Zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem na ulicę. Usłyszałem, jak tuż po moim wyjściu ją włączył.

34
{"b":"122976","o":1}