Литмир - Электронная Библиотека
A
A

78

Na zaplecze przyszedł pan Manders. Stanął w pobliżu miejsca, gdzie pracowałem, i zaczął mi się przyglądać. Przygotowywałem właśnie do wysyłki większą partię farb, a on stał obok i się na mnie gapił. Manders był pierwszym właścicielem tego sklepu, ale potem, gdy żona uciekła od niego z jakimś Murzynem, zaczął pić – i robił to tak skutecznie, że wkrótce przestał być właścicielem. Pracował w nim teraz jako zwykły sprzedawca.

– Naklejasz nalepki „OSTROŻNIE – SZKŁO!” na te kartony?

– Tak.

– Dobrze je pakujesz? Zawijasz je w gazety, słomę?

– Tak. Robię to porządnie.

– A masz dostatecznie dużo tych nalepek?

– Tak, mam całe pudełko. Tu, pod ławką.

– Na pewno znasz się na tej robocie? Nie wyglądasz na pakowacza.

– A jak powinien wyglądać pakowacz?

– Pakowacze noszą fartuchy. A ty nie masz fartucha.

– Uhm.

– Z firmy Smith – Barnsley dzwonili do nas z reklamacją. Znaleźli w przesyłce rozbity słój kleju kauczukowego.

Nic na to nie odpowiedziałem.

– Pamiętaj o nalepkach „OSTROŻNIE – SZKŁO!”. Gdy ci się skończą, daj mi znać.

– Oczywiście.

Manders ruszył przejściem między regałami. Ale nie odszedł daleko. Stanął, zrobił w tył zwrot i znowu zaczął się na mnie gapić. Odwinąłem z rolki trochę taśmy i z ostentacyjnym rozmachem owinąłem nią karton. Manders odwrócił się i wreszcie sobie poszedł.

Na zaplecze przybiegł Bud.

– Ile masz na magazynie półtorametrowych rakli?

– Ani jednej.

– Jakiś facet chce kupić pięć sztuk. Powiedziałem mu, żeby zaczekał. Zrób mu te rakle, dobra? – powiedział i pobiegł do sklepu.

Rakla to kawałek deszczułki z gumową krawędzią. Używa się jej do sitodruku. Poszedłem na strych, zniosłem na dół drewniane łaty, odmierzyłem pięć półtorametrowych kawałków i poprzycinałem listewki. Następnie zacząłem przewiercać otwory wzdłuż krawędzi listew. Miały przez nie przechodzić śruby, którymi przykręca się gumę do drewnianego uchwytu. Trzeba ją potem jeszcze dokładnie przeszlifować, aż jej krawędź stanie się idealnie gładka i równa. Jeśli rakla nie zapewni równego docisku, z sitodruku po prostu nic nie wyjdzie. A guma ma swoje sposoby, by skręcać się, wyginać i opierać takiemu szlifowaniu.

Bud wpadł na zaplecze po upływie trzech minut.

– Masz już gotowe te rakle?

– Nie.

Pobiegł z powrotem do frontowej części budynku. Wierciłem, przykręcałem śruby, szlifowałem. Po pięciu minutach przyleciał znowu.

– Masz już gotowe rakle?

– Nie.

Pobiegł do sklepu.

Gdy zjawił się po raz trzeci, jedną raklę miałem już gotową i byłem w połowie roboty przy drugiej z nich.

– Możesz sobie odpuścić. Już sobie poszedł – powiedział.

Po czym wrócił do frontowej części budynku…

79

Sklep powoli plajtował. Z dnia na dzień przychodziło coraz mniej zamówień. Coraz mniej było roboty. Wylali kolegę Picassa i od tej pory ja miałem zmywać sracze, opróżniać kubły, wieszać papier toaletowy. Każdego ranka zamiatałem i spłukiwałem szlauchem chodnik przed sklepem. Raz w tygodniu myłem okna.

Pewnego dnia postanowiłem posprzątać swoje stanowisko pracy. W ramach tych porządków chciałem także uprzątnąć miejsce, gdzie trzymałem puste kartony używane do pakowania. Zgarnąłem je wszystkie do kupy, odłożyłem na bok i zacząłem wymiatać śmieci. I właśnie wtedy zauważyłem małe, podłużne pudełko. Leżało na dnie skrzyni, która przed chwilą zawalona była kartonami. Wyjąłem je stamtąd i otworzyłem. W środku znajdowały się dwadzieścia cztery szerokie pędzle z wielbłądziego włosia. Gęste, piękne pędzle, z których każdy wart był 10$. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyglądałem im się przez pewien czas, po czym zamknąłem wieczko pudełka, wyszedłem tylnym wyjściem i wetknąłem je do stojącego w alejce pojemnika na śmieci. Wróciłem, pozbierałem puste kartony i wsadziłem je z powrotem do skrzyni.

Tego dnia wyszedłem z roboty najpóźniej, jak tylko się dało. Poszedłem do pobliskiej kafejki, wypiłem kawę i zjadłem szarlotkę. Następnie wyszedłem stamtąd, doszedłem do rogu i skręciłem w alejkę. Przemierzyłem już jakąś jedną czwartą jej długości, gdy nagle zobaczyłem Buda i Mary Lou. Weszli w alejkę z przeciwnej strony i zmierzali w moim kierunku. Nie pozostało mi nic innego, jak iść dalej. Beznadziejna sytuacja. Byli coraz bliżej i bliżej. W końcu, gdy już ich mijałem, powiedziałem: „Cześć”. Odpowiedzieli: „Cześć”. Poszedłem alejką aż do końca, przeciąłem ulicę i wszedłem do baru. Usiadłem. Wypiłem piwo, potem następne. Jakaś kobieta spytała, czy mam zapałki. Wstałem, podałem jej ogień. Gdy przypalałem jej papierosa, pierdnęła. Spytałem ją, czy mieszka gdzieś w pobliżu. Powiedziała, że pochodzi z Montany. Przypomniało mi to pewna nieszczęsną noc, którą spędziłem w Cheyenne, w stanie Wyoming, który graniczy z Montaną. W końcu wyszedłem z baru i wróciłem alejką na zaplecze sklepu.

Zatrzymałem się przy pojemniku i wsadziłem rękę do jego wnętrza. Nadal tam leżało: podłużne szare pudełko. Zważyłem je na dłoni. Chyba nie było puste. Odchyliłem kołnierz i wcisnąłem je pod koszulę. Opadało coraz niżej, zsuwało się, ześlizgnęło aż na brzuch… i znieruchomiało. Wróciłem piechotą do mojego mieszkania.

80

Następną rzeczą, jaka się wydarzyła, było pojawienie się młodej Japonki, którą przyjęto do pracy w firmie. Już od dawna chodziły mi bardzo dziwne myśli po głowie. Ubzdurałem sobie, że wszystkie te kłopoty i utrapienia wreszcie się skończą, że któregoś dnia pojawi się Japonka i odtąd będziemy żyli długo i szczęśliwie. No, może nie tyle szczęśliwie, co wygodnie, bez emocjonalnych i finansowych problemów, rozumiejąc się wzajemnie i troszcząc o siebie. Japońskie kobiety mają piękną strukturę kostną. Kształt ich czaszek, skóra, która napina się z upływem lat – jest w tym coś cudownego. Skóra naprężona na dostrojonym perkusyjnym bębnie. Z Amerykankami jest inaczej. Ich twarze stają się coraz bardziej sflaczałe i w końcu rozsypują się na kawałki. Nawet ich tyłki się rozsypują i zmieniają w coś nieprzyzwoitego. Tamta kultura wyposaża także w większą wytrzymałość: japońskie kobiety instynktownie wiedzą, że istnieje wczoraj, dziś i jutro. Nazwijmy to mądrością. Dzięki temu odporne są na przeciwności losu. Dla Amerykanek istnieje jedynie dzień dzisiejszy, w związku z czym skłonne są rozsypać się w kawałki wyłącznie dlatego, że jeden dzień się nie udał.

Tak więc bardzo mnie ta nowa dziewczyna zainteresowała. Poza tym nadal ostro popijałem z Jane, co zdecydowanie rozwadniało mi mózg, czyniąc go dziwnie lekkim, skłonnym do nieprzewidzianych wolt i pokrętnego myślenia. Dodawało także odwagi – toteż gdy tylko pojawiła się po raz pierwszy na zapleczu, przynosząc mi zamówienie, powiedziałem:

– Hej! Przytulmy się. Chcę cię pocałować…

– Co takiego?

– Słyszałaś doskonale, co powiedziałem.

Natychmiast sobie poszła. A gdy się oddalała, zobaczyłem, że utyka lekko na jedną nogę. To było do przewidzenia: ból i ciężar wieków…

Naprzykrzałem się jej jak napalony kmiotek, który urżnął się piwem w dalekobieżnym autobusie jadącym przez Teksas. Zaczęło ją to intrygować – rozumiała moje szaleństwo. Choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, coraz bardziej udawało mi się ją zauroczyć.

Pewnego dnia jakiś klient zapytał przez telefon, czy mamy na składzie czterolitrowe puszki białego kleju, przyszła więc na zaplecze, by przejrzeć kilka kartonów, które stały ustawione w stos w kącie magazynu. Spytałem, czy mógłbym jej w czymś pomóc.

– Szukam kartonu z klejem o symbolu 2 – G.

– Uhm. O symbolu 2 – G – mruknąłem.

Objąłem ją w talii.

– Zrobimy to teraz. Ty jesteś mądrością wieków, a ja jestem sobą. Zostaliśmy dla siebie stworzeni.

Zaczęła chichotać jak Amerykanka.

35
{"b":"122976","o":1}