Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dziś w nocy zmarł mąż pani Adams – poinformowała mnie.

– Ach tak – bąknąłem zastanawiając się, czy ustanie tych dźwięków przyniosło jej taką samą ulgę jak mnie.

– I teraz robimy zbiórkę, aby kupić kwiaty na pogrzeb pana Adamsa.

– Nie sądzę, aby kwiaty zostały stworzone z myślą o umarłych. Im już nie są do niczego potrzebne – powiedziałem bez przekonania.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Pomyśleliśmy sobie, że byłby to miły gest. Przyszłam spytać, czy chciałby pan się dołożyć.

– Chciałbym, ale przyjechałem do Miami wczoraj wieczorem i jestem kompletnie spłukany.

– Spłukany?

– Tak. Szukam pracy. Znalazłem się, jak to mówią, w dołku. Ostatnich dziesięć centów wydałem wczoraj na słoik orzechowego masła i bochenek chleba. Chleb okazał się zielony, zieleńszy od pani sukienki. Zostawiłem go na podłodze i proszę, nawet szczury go nie ruszyły.

– Szczury?

– Nie wiem, jak jest w pani pokoju…

– Rozmawiałam wczoraj wieczorem z panią Adams i spytałam ją o naszego nowego współlokatora… wszyscy jesteśmy tu jakby rodziną… i ona powiedziała, że jest pan pisarzem. Podobno pisuje pan do takich magazynów, jak „Esquire” i „Atlantic Monthly”.

– E tam! Jaki tam ze mnie pisarz. To było tylko takie gadanie. Żeby właścicielka poczuła się lepiej. A prawda jest taka, że muszę znaleźć robotę. Wszystko jedno jaką.

– No ale dwadzieścia pięć centów może pan chyba dać. Taka kwota pana nie zrujnuje.

– Kochanie, bardziej mi są one potrzebne niż panu Adamsowi.

– Odrobinę szacunku dla zmarłych, młody człowieku!

– A może by tak uszanować żywych? Siedzę tu biedny, zdesperowany, a ty tak ślicznie wyglądasz, w tej swojej zielonej sukience.

Odwróciła się, wyszła, przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do swego pokoju, zamknęła je za sobą – i nigdy jej więcej nie zobaczyłem.

55

Stanowy Urząd Zatrudnienia na Florydzie całkiem przyjemnie się prezentował. Nie był tak zatłoczony jak biuro w Kalifornii, w którym zawsze panował ścisk. Teraz ja miałem z kolei popróbować, czy uda mi się wyciągnąć szczęśliwy los. No, może trochę tylko szczęśliwszy. To prawda, że nie miałem specjalnych ambicji, ale dla ludzi bez ambicji też powinno być jakieś miejsce, lepsze niż to, które zwykle dla nich rezerwowano. No bo z jakiej, do cholery, racji, człowiek miał być zadowolony z tego, że wyrwany ze snu przez budzik, wyskakiwał z łóżka o 6.30 rano, wmuszał w siebie jakieś jedzenie, wysrał się, wysikał, umył zęby, przyczesał włosy, naużerał się z ulicznymi korkami, po to żeby dostać się tam, gdzie przysparzać miał grubszych pieniędzy komuś innemu i gdzie w dodatku oczekiwano od niego wdzięczności za to, że mu taką szansę oferowano.

Wywołano moje nazwisko. Urzędnik miał przed sobą kartę, którą wypełniłem zaraz po wejściu do biura. Opisałem w niej, w sposób nader twórczy, swój dotychczasowy staż pracy. Profesjonaliści wiedzą, jak to się robi: należy pominąć najgorsze prace, jakie się wykonywało, i drobiazgowo opisać te lepsze, nie wspominając oczywiście ani słowem o białych plamach w życiorysie – takich jak półroczny ciąg alkoholowy, życie na kocią łapę z panią, którą dopiero co wypuszczono z wariatkowa, czy nieudane małżeństwo. W takim przypadku jak mój, gdy wszystkie wykonywane uprzednio prace były raczej podłe, należało oczywiście pominąć te najpodlejsze z najpodlejszych.

Urzędnik pogrzebał w niewielkim pliku kart z ofertami, po czym wyciągnął jedną z nich.

– No proszę, mamy dla pana zajęcie.

– Tak?

– W przedsiębiorstwie oczyszczania miasta.

– W jakim charakterze?

– Śmieciarza.

– Nie chcę takiej roboty.

Wzdrygnąłem się. Wyobraziłem sobie te kupy śmieci, poranne kace, naśmiewających się ze mnie czarnych, potwornie ciężkie pojemniki i.siebie, jak wyrzyguję bebechy na skórki pomarańczy fusy po kawie, mokre, sklejone pety, gnijące skórki od bananów i zużyte tampaxy.

– O co chodzi? Uważa pan, że to zła praca? 40 godzin tygodniowo. Pewność zatrudnienia. Nawet do końca życia.

– Weź pan sobie tę robotę, a ja wezmę pańską.

Cisza.

– Do wykonywania mojej pracy potrzebne są odpowiednie kwalifikacje – wyjaśnił wreszcie. – Ja je posiadam.

– Co pan powie? Dwa lata studiowałem w koledżu. Czy od kogoś, kto ma zbierać śmiecie, wstępnie się tego wymaga?

– No to o jaką pracę panu chodzi?

– Poszperaj pan dalej w tych swoich karteluszkach.

Przejrzał kartotekę i spojrzał na mnie.

– Na razie nic dla pana nie mamy. – Podstemplował książeczkę, którą uprzednio od nich otrzymałem, i oddał mi ją. – Proszę zgłosić się za siedem dni w celu zasięgnięcia informacji o dalszych możliwościach zatrudnienia.

56

Znalazłem robotę z ogłoszenia w gazecie. Sklep odzieżowy, w którym mnie zatrudniono, nie znajdował się w Miami, lecz w Miami Beach – w związku z czym musiałem co rano przewozić swoje kace przez wodę. Autobus pędził po wąziutkim, wystającym z morza pasku betonu, bez żadnych barier, bez żadnego zabezpieczenia, w ogóle bez niczego. Tak to właśnie wyglądało. Grzaliśmy po wąskiej cementowej grobli otoczonej wodą, kierowca siedział rozwalony na swym fotelu i wszyscy ludzie w autobusie – obojętnie, czy wiózł dwadzieścia pięć, czterdzieści czy pięćdziesiąt dwie osoby – wszyscy mu ufali. Z wyjątkiem mnie. Ja mu nigdy nie ufałem. Czasem był to nowy kierowca i wtedy natychmiast zaczynałem się zastanawiać, jak oni tych skurwysynów dobierają? Przecież po obu stronach jest głęboka woda i wystarczy jeden błąd w ocenie sytuacji, aby nas wszystkich załatwić. Kompletny absurd. A gdyby tak rano pokłócił się z żoną? Albo miał raka? Wizję mistyczną? Ból zęba? Cokolwiek. Naprawdę mógł nas wszystkich utopić jak kupę śmieci. Wiedziałem, że gdybym ja siedział za kółkiem, to na pewno rozważałbym możliwość – czy wręcz celowość – posłania całemu towarzystwa na dno. A czasem od samych takich rozważań to, co możliwe, staje się realne. Joanny d'Arc nie bujają same w obłokach: na drugim krańcu huśtawkowej deski zawsze usadowi się jakiś Hitler. Dobro i zło. Stara, znana opowieść. Ale jakoś żaden z kierowców nigdy nie wysypał nas do morza. Widocznie zamiast myśleć o tym, myśleli o ratach za samochód, wynikach meczów baseballowych, pójściu do fryzjera, urlopach, lewatywach, wizytach rodzinnych. W całym tym zasranym interesie nie było ani jednego prawdziwego mężczyzny. W efekcie do pracy zawsze docierałem niezupełnie zdrowy, ale przynajmniej cały. Co pokazuje, dlaczego Schumann jest tu bardziej na rzeczy niż Szostakowicz…

Zostałem zatrudniony jako – tak to nazywali – „dodatkowe łożysko kulkowe”. Jest to człowiek do wszystkiego, którego po prostu puszcza się samopas, bez wyznaczania mu konkretnych obowiązków. Sam powinien wiedzieć, co ma robić. Wystarczy, by zechciał skorzystać z drzemiących w nim pokładów prastarego instynktu. Ów instynkt wskaże mu, jak najlepiej wpasować się w tryby maszyny, by toczyła się gładko, dbać o interes firmy, Matki, i spełniać jej wszelkie zachcianki, irracjonalne, nieustanne i małostkowe.

Dobry człowiek do wszystkiego jest bezimienny i bezpłciowy, ale za to ofiarny i gorliwy. Zawsze czeka rano pod drzwiami, aż zjawi się pierwsza osoba dysponująca kluczem. Po chwili zmywa już szlauchem chodnik, pozdrawiając kolejnych przychodzących do pracy ludzi, każdego z osobna, zawsze z radosnym uśmiechem i uprzejmie. Służalczo. Poprawia im nieco samopoczucie, zanim wejdą w kierat. Dbać musi również o to, aby nigdy nie zabrakło papieru toaletowego, szczególnie w damskich sraczach. I aby kosze na śmieci nie były przepełnione, a szyby brudne. Pierwszy powinien zauważyć, że krzesła czy biurka wymagają drobnych napraw. Dopilnować, by drzwi otwierały się z łatwością, zegary wskazywały właściwą godzinę, wykładziny przylegały do podłogi, a zapasione, zwaliste klientki nie przemęczały się noszeniem małych pakunków.

24
{"b":"122976","o":1}