– Dobrze zrobiła, że odeszła od tego drania – powiedział niedbale, ale nie bez jadu. – To, co z nim miała… -Zakłopotany odwrócił się, odsunął kubek na ladzie, znów przysunął. – Taki człowiek nie zasługuje na to, żeby mieć żonę – mruknął.
– Co zrobisz? – zapytałam. Wzruszył ramionami.
– Nic nie ma do zrobienia – odpowiedział praktycznie. – On się wyprze. Policja się nie interesuje. Zresztą wolę, żeby się nie mieszała. – Nie wyjaśnił dlaczego. Domyślam się, że są sprawy w jego przeszłości, których może lepiej nie poruszać.
Teraz Josephine często z nim rozmawia. Zanosi mu na strych czekoladę i herbatniki i często słyszę stamtąd jego śmiech. Nie jest już ani przez chwilę przerażona czy roztargniona. I ubiera się coraz staranniej. Dziś rano nawet oświadczyła, że chce pójść do kawiarni po swoje rzeczy.
– Pójdę z tobą – zaproponowałam. Potrząsnęła głową.
– Poradzę sobie sama. – Była bardzo zadowolona, że się na to zdecydowała. -W każdym razie jeżeli nie stawię czoła Paulowi… – urwała, trochę niepewnie. – Postanowiłam tam pójść. Po prostu – powiedziała znów rozpłomieniona, uparta. – Mam książki, ubrania… Chcę je zabrać, zanim Paul wyrzuci.
Przytaknęłam.
– Kiedy się wybierasz? Odpowiedziała bez wahania.
– W niedzielę. On będzie w kościele. Wtedy przy odrobinie szczęścia spokojnie wejdę tam i wyjdę i nawet po drodze go nie spotkam. Nie będę tam długo.
Patrzyłam na nią.
– Jesteś pewna, że niepotrzebne ci towarzystwo? Potrząsnęła głową.
– Jakoś to by nie było w porządku.
Rozbawił mnie nagle cnotliwy wyraz jej twarzy, ale wiedziałam, co ma na myśli. To jest jego teren – ich teren – oznaczony śladami ich wspólnego życia, nie do zatarcia. Tam nie jest moje miejsce.
– Będzie dobrze. – Uśmiechnęła się. -Wiem, jak sobie z nim poradzić,Yianne. Radziłam sobie przedtem.
– Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
– Nie dojdzie. – Sięgnęła po moją rękę, żeby mnie uspokoić. – Na pewno nie dojdzie.
33
Niedziela, 23 marca Niedziela Palmowa
Dźwięki dzwonu obijają się o pobielane ściany domów i sklepów. Nawet o kocie łby bruku, tak że czuję głuchy rezonans przez podeszwy. Narcisse dostarczył rameaux, palemki w kształcie krzyża, które rozdam parafianom po nabożeństwie i które będą mieli w butonierkach, na parapetach kominów, na stolikach nocnych do końca Wielkiego Tygodnia. Przyniosę ci jedną, mon pere, jak również świecę, aby się przy twoim łóżku paliła, bo i czemuż miałoby to być tobie odmówione. Pielęgniarki patrzą na mnie ze źle ukrywanym rozbawieniem. Gdyby nie to, że moja sutanna budzi bo jaźń i szacunek, śmiałyby się głośno. Ich różane żłobkowo-pielęgniarskie twarze jaśnieją powstrzymywanym śmiechem. Na korytarzu ich dziewczęce głosy podnoszą się i zniżają, lecz co mówią, nie mogę dosłyszeć z daleka przez złą akustykę szpitala. "Jemu się zdaje, że ten stary słyszy – och, tak – i że się ocknie – nie! naprawdę? – nie! – przemawia do niego, kochana – sama raz słyszałam – modli się". Potem pensjonarskie chichoty – hihi-hihihi! – jak rozsypane koraliki na kaflach podłogi.
Oczywiście nie odważą śmiać mi się w twarz. Mogłyby zakonnicami w swoich czystych białych uniformach, w wykrochmalonych czepkach, ze spuszczonymi oczami. Klasztorne wychowanki, które szepcą przepisowo z respektem – oui, mon pere, non, mon pere – a serca mają pełne sekretnej wesołości.
W moich parafianach jest również taki duch wagarów – zuchwale rozglądają się w czasie kazania, później nieprzyzwoicie śpieszą w stronę chocolaterie – dzisiaj jednak wszyscy są zdyscyplinowani. Witają mnie z szacunkiem, prawie z lękiem. Narcisse przeprosił, że rameaux nie są z prawdziwej palmy, tylko z cedru skręconego i zaplecionego, aby przypominać te bardziej tradycyjne liście.
– Palma nie jest tutejsza, pere – wyjaśnił swoim gburowatym tonem – nie rosłaby należycie. Mróz by ją zwarzył.
Po ojcowsku klepnąłem go w ramię.
– Nie ma zmartwienia, mon fils. – Ich powrót do owczarni poprawił mi nastrój, przeto jestem dobroduszny, pobłażliwy. – Nie ma zmartwienia.
Caroline Clairmont podaje mi dłoń w rękawiczce.
– Urocze nabożeństwo – mówi ciepło.
– Takie urocze nabożeństwo – jak echo powtarza Georges jej słowa.
Luc stoi przy niej nadąsany. Za nimi stoją oboje Drou z synem w marynarskim kołnierzyku. Nie widzę Muscata wśród odchodzących, a na pewno gdzieś tam jest.
Caroline Clairmont uśmiecha się do mnie figlarnie.
– Wygląda na to, że nam się udało – mówi z zadowoleniem. – Mamy petycję, ponad sto podpisów…
– Festiwal czekolady – przerywam jej szeptem, niezadowolony. To zbyt publiczne miejsce, aby o tym rozmawiać. Ona tego nie pojmuje.
– Oczywiście! – wykrzykuje głośno. – Rozdałyśmy dwieście ulotek. Zebrałyśmy podpisy połowy ludzi w Lan-squenet. Byłyśmy w każdym domu… – milknie i poprawia się skrupulatnie – no, prawie w każdym. – Uśmiecha się głupio. – Oczywiście z kilkoma wyjątkami.
– Tak – mówię lodowato. – Może moglibyśmy porozmawiać o tym kiedy indziej.
Widzę, że pojęła. Zdenerwowała się.
– Oczywiście.
Jednak zrobiła swoje. Skutek jest widoczny. W sklepie z czekoladą prawie pusto w tych dniach. Dezaprobata komitetu mieszkańców tak samo jak milcząca dezaprobata Kościoła to niebłaha sprawa w tej zamkniętej społeczności. Kupowanie tam, szastanie i obżeranie pod okiem dezaprobujących wymaga większej odwagi, mocniejszego ducha rewolty, niż ta Rocher moim parafianom przypisuje. Ostatecznie jak długo ona tu mieszka? Błądzące jagnię wraca do owczarni, mon pere. Instynktownie. Ona jest dla nich chwilową rozrywką, niczym więcej. I w końcu oni zawsze wracają do zagrody. Nie oszukuję się, że sprowadza ich z powrotem głęboka skrucha czy przeobrażenie duchowe – owce nigdy nie były wielkimi myślicielami – wiem tylko, że instynkty zakorzenione w nich od kołyski są zdrowe. Same nogi niosą ich, gdzie trzeba, nawet gdy umysły zbłądziły. Dziś czuję przypływ miłości do nich, do mojej trzódki, moich ludzi. Chcę ściskać im prawice, dotykać ich, takich ciepłych, takich głupich, napawać się ich bojaźnią i ufnością.
Czy o to się modliłem, mon pere? Czy to jest ta lekcja, której miałem się nauczyć? Wzrokiem szukam w tłumie Muscata. On zawsze jest na niedzielnej mszy, na pewno by nie opuścił nabożeństwa. A przecież gdy kościół pustoszeje, nadal go nie widzę. Nie przypominam sobie, czy był u komunii. I chybaby nie wyszedł, nie zamieniając paru słów ze mną. Może jeszcze czeka w kościele, mówię sobie. Ogromnie jest przejęty odejściem żony. Może potrzebuje dalszego przewodnictwa.
Zmniejsza się stos palemek u mojego boku. Każdą zanurzam w wodzie święconej, szepczę błogosławieństwo, dotykam ręki. Luc Clairmont z gniewnym pomrukiem cofa się przed moim dotknięciem. Jego matka protestuje słabo, przeprasza mnie głupim uśmiechem nad pochylonymi głowami. Nadal nie widzę Muscata. Patrzę w głąb kościoła, lecz poza kilkorgiem starszych ludzi, jeszcze klęczących przed ołtarzem, nie ma nikogo. Święty Franciszek stoi przy drzwiach, otoczony gipsowymi gołębiami, niedorzecznie jak na świętego wesoły, jego rozpromienione oblicze wydaje się raczej twarzą wariata albo pijanego. Z irytacją myślę o owym kimś, kto postawił tę figurę tak blisko wejścia. Uważam, że mój imiennik powinien być dostojniejszy, mieć więcej godności. A tymczasem ta toporna figura wydaje się kpić ze mnie: jedna ręka wyciągnięta w niewyraźnym błogosławieństwie, drugą bierze gipsowego ptaka pod okrągły brzuch, jak gdyby marząc o gołębiu w cieście. Usiłuję przypomnieć sobie, czy ten święty stał tu przy drzwiach, przed laty. Nie pamiętasz, mon pereł Może potem go tu przesunęli jacyś zawistni, którzy chcą kpić ze mnie. Święty Hieronim, pod którego wezwaniem ten kościół został zbudowany, nie stoi na tak poczesnym miejscu, w swojej ciemnej wnęce jest na tle sczerniałego obrazu olejnego prawie niewidoczny – ten stary posąg z marmuru jest nikotynowożółty od dymu tysiąca świec. Natomiast święty Franciszek pomimo wilgoci gipsu pozostaje biały jak pieczarka, wydając się przy tym beztrosko nieświadom milczącej dezaprobaty swego świętego kolegi. Notuję w pamięci, że trzeba przenieść tę figurę w jakieś odpowiedniejsze miejsce możliwie jak najszybciej.