Rozumiem jej sytuację. Miałaby walczyć po to, by trochę przedłużyć stan nieuchronnie skazanej? Myśl o marnotrawstwie – myśl mojej matki przyswojona w latach oszczędzania i niepewności – tu nie ma sensu, mówię sobie. Lepsza ta rozrzutność, wybuch, rzęsiste światła i zaraz nagła ciemność. A przecież coś we mnie płacze, że to nie jest w porządku! Dziecinnie nadal ma nadzieję na cud – znowu myśl mojej matki. Armande jest mądrzejsza.
W ostatnich tygodniach morfina zaczynała panować nad każdą chwilą, moja matka, wciąż szklistooka, traciła kontakt z rzeczywistością na całe godziny, bujając wśród różnych fantazji jak motyl wśród kwiatów. Niektóre ją uszczęśliwiały: marzenia o szybowaniu, o światłach, o bezcielesnych spotkaniach ze zmarłymi gwiazdami filmowymi i z istotami z zaświatów. Niektóre mieniły się czarno paranoją. W tych Człowiek w Czerni nigdy się nie oddalał, czyhał za rogami ulic, siedział w oknie wagonu restauracyjnego czy za ladą sklepu z galanterią. Czasami był taksówkarzem; jego taksówka przypominała czarny karawan, taki jak te, które widuje się w Londynie, i miał nasuniętą na oczy czapkę baseballową z napisem "Szachraje". A to dlatego, powiedziała, że on czatuje na nią, na nas, na tych wszystkich, którzy wykiwali go w przeszłości, ale nie na zawsze, powiedziała, kręcąc głową wszechwiedzące, nie na zawsze. Kiedyś w takim czarnym nastroju wyciągnęła i pokazała mi żółtą plastikową teczkę, pełną wycinków z gazet z późnych lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych. Wszystkie te notatki prasowe, przeważnie francuskie, ale też i włoskie, niemieckie, greckie, dotyczyły porwań, zniknięć, napadów na dzieci.
– Takie to łatwe – powiedziała i oczy miała wtedy ogromne i błędne. – W wielkich miastach. Tak łatwo zgubić dziecko. Tak łatwo zgubić takie dziecko jak ty. – Mrugnęła do mnie mętnie. Pogłaskałam ją po ręce.
– Wszystko jest dobrze, maman – powiedziałam uspokajająco. – Zawsze byłaś ostrożna. Pilnowałaś mnie. Ja nigdy się nie zgubiłam.
Mrugnęła znowu.
– Och, zgubiłaś się. Zgu-u-biłaś się. – Z uśmiechem-gry-masem zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń, jej palce w mojej dłoni były jak wiązka suchych gałązek. – Zguu-bi-łaś się – powtórzyła żałośnie i wybuchnęła płaczem.
Pocieszałam ją, jak tylko mogłam. Wpychając te wycinki z powrotem do teczki, zauważyłam, że kilka dotyczyło tej samej sprawy – zniknięcia półtorarocznej SylYiane Caillon w Paryżu. Matka zostawiła ją na siedzeniu w samochodzie i weszła do apteki, a kiedy po dwóch minutach wróciła, dziecka już nie było. Zniknęła też torba z dziecięcym ekwipunkiem i zabawki: pluszowy czerwony słoń i brązowy miś.
Zobaczyła, że czytam tę notatkę, i uśmiechnęła się znowu.
– Myślę, że wy byłyście wtedy dwie – powiedziała chytrze – albo prawie dwie. I ona była o wiele jaśniejsza niż ty. To nie mogłaś być ty, prawda? W każdym razie ja byłam lepszą matką niż tamta.
– Oczywiście – zapewniłam – byłaś lepszą matką, cudowną matką. Nie martw się. Nigdy na nic mnie nie naraziłaś.
Kołysała się i uśmiechała.
– Nieostrożna – gruchała – po prostu nieostrożna. Czy zasługiwała na taką małą dziewczynkę?
Potrząsnęłam przecząco głową i nagle zrobiło mi się zimno, a ona dziecinnie zapytała:
– Nie byłam zła, prawda, Yianne?
Drżałam. Te wycinki z gazet zaczęły mi ciążyć w ręku.
– Nie – zapewniłam. – Nie byłaś zła.
– Opiekowałam się tobą dobrze, prawda? Nigdy cię nie zostawiłam. Nawet kiedy ten ksiądz powiedział… to, co powiedział. Ja nigdy.
– Tak, maman. Ty nigdy.
Zimno już mnie obezwładniało, utrudniało mi rozumowanie. Mogłam tylko myśleć o tym imieniu tak podobnym do mojego, o datach… I czy nie pamiętałam tego słonia, już tak wytartego, że plusz się zmienił w czerwone płótno żaglowe, wożonego niestrudzenie z Paryża do Rzymu, z Rzymu do Wiednia?
Oczywiście to mogło być jedno z jej urojeń. Miewała ich niemało. Wąż pod pościelą, kobieta w lustrach. Mogło to być na niby. Tak bardzo życie mojej matki było właśnie takie. A zresztą – po tylu latach, czy to istotne?
Dziś wstałam o trzeciej z gorącej, skotłowanej pościeli, oddalona od snu o miliony kilometrów. Z zapaloną świecą i szkatułką weszłam do pustej sypialni Josephine. Karty ze swego dawnego miejsca w szkatułce przeniosły się skwapliwie w moje ręce. Kochankowie. Baszta. Pustelnik. Śmierć. Siedząc po turecku na gołej podłodze, tasowałam je nie bez celu. Basztę, z której mury się kruszą i ludzie spadają, to mogłam zrozumieć. To mój nieustanny lęk przed przeniesieniem, lęk przed drogą, przed utratą. Pustelnik w kapturze i z latarnią wygląda jak Reynaud, chytra blada twarz ukryta w cieniu. Śmierć znam bardzo dobrze i teraz machinalnie jak dawniej czynię znak dwoma rozsuniętymi palcami nad kartą – avert! Ale Kochankowie? Myślę o Roux i Josephine tak podobnych do siebie, chociaż wcale o tym nie wiedzą, i nie mogę nie poczuć ukłucia zawiści. Nagle jednak nabieram przekonania, że ta karta jeszcze nie zdradziła wszystkich swoich sekretów. Pachną bzy. Może korek którejś z buteleczek w szkatułce jest nieszczelny. Robi się ciepło pomimo chłodu nocy, upał muska mnie w splot słoneczny. Roux? Roux?
Odrzucam tę kartę pośpiesznie, palce mi drżą.
Jeszcze jeden dzień. Cokolwiek to jest, może poczekać jeszcze jeden dzień. Znów tasuję karty, ale nie mam wprawy, jaką miała moja matka, wysuwają mi się z rąk na podłogę. Pustelnik pada do góry twarzą i nadal w pełgającym blasku świecy wygląda jak Reynaud. Twarz pod kapturem wydaje się zjadliwie uśmiechnięta. Znajdę sposób, on obiecuje sobie chytrze. Myślisz, że wygrałaś, ale ja jeszcze znajdę sposób. Jego wrogość mrowieniem przeszła mi przez czubki palców.
Moja matka nazwałaby to znakiem.
Nagle pod wpływem impulsu, który jeszcze niezupełnie zrozumiałam, podniosłam Pustelnika do płomienia świecy. Przez chwilę płomień igrał z tą sztywną kartą, potem jej powierzchnię pokryły pęcherzyki. Blada twarz skrzywiła się i sczerniała.
– Ja ci pokażę – szepnęłam. – Spróbuj się wtrącić, a ja…
Języczek płomienia rozjaśnił się niepokojąco i upuściłam kartę. Płonęła i zgasła, iskry i popiół rozleciały się po podłodze.
Ogarnęła mnie radość.
Kto teraz wydzwania zmiany, maman?
A przecież przez cały dzisiejszy dzień mam wrażenie, że jakoś jestem manipulowana, popychana do ujawnienia czegoś, co może lepiej byłoby zostawić w spokoju. Nic nie zrobiłam, mówię sobie. Nie miałam żadnych złośliwych zamiarów.
I wieczorem nadal nie mogę się pozbyć tej myśli. Czuję się lekka, niekonkretna, jak puszek mlecza gotowa ulecieć z każdym wiatrem.
35
Piątek, 28 marca Wielki Piątek
Powinienem być z moją trzódką, mon pere. W kościele gęsto od kadzidła i pogrzebowo z fioletem i czernią, bez odrobiny srebra i kwietnych wieńców. Powinienem być tam. Dzisiaj, mon pere, jest mój największy dzień, pełen uroczystej powagi i pobożności. Organy brzmią jak bicie olbrzymiego dzwonu pod wodą – a same moje dzwony milczą oczywiście w żałobie po Ukrzyżowanym Chrystusie. Ja w czerni i fiolecie, mój głos wplata się w muzykę organów, intonując słowa. Oni na mnie patrzą rozszerzonymi, pociemniałymi oczami. Nawet odstępcy są tu dzisiaj, ubrani na czarno i z brylantyną na włosach. Potrzeby moich parafian, ich oczekiwania wypełniają pustkę we mnie. Przez tę jakże krótką chwilę czuję miłość, miłość do ich grzechów, do ich ostatecznego odkupienia, do błahych spraw, ich znikomości. Wiem, że ty, mon pere, to rozumiesz, bo też byłeś ich ojcem. W bardzo prawdziwym sensie tego określenia umarłeś za nich. Aby ich uchronić od twoich grzechów i ich grzechów. Oni tego nie wiedzą, czyż nie, mon pereł Ode mnie się nie dowiedzieli. Ale gdy zastałem cię z moją matką w kancelarii…
Udar mózgu, powiedział lekarz. Musiałeś doznać zbyt wielkiego wstrząsu. Wycofałeś się. Odszedłeś w głąb siebie, chociaż wiem, że możesz mnie słyszeć, wiem, że widzisz teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem. I wiem, że kiedyś wrócisz do nas. Poszczę i modlę się, mon pere. Poniżam się pełen pokory. A przecież czuję się niegodny. Nadal jest coś, czego nie zrobiłem.