Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po nabożeństwie dzisiaj jedna z dziewczynek, Mathilde Arnauld, podeszła do mnie. Włożyła rękę w moją dłoń i szepnęła z uśmiechem:

– Monsieur le cure, czy księdzu też przyniosą czekoladki?

– Kto ma przynieść czekoladki? – zapytałem ze zdumieniem.

Odpowiedziała niecierpliwie.

– Przecież dzwony! -I zachichotała. – Latające!

– Aha, dzwony. Oczywiście.

Byłem tak zaskoczony, że przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Mathilde ciągnęła mnie za sutannę.

– Ksiądz wie, te dzwony. Lecą do Rzymu zobaczyć się z papieżem i wracają z czekoladkami…

To staje się manią prześladowczą. Refrenem złożonym z jednego słowa, szeptanym, wrzeszczanym, przeplatającym wszystkie myśli. Wbrew woli podniosłem głos tak gniewnie, że jej ochocza twarz zmięła się ze strachu. Ryknąłem:

– Czy wszyscy tu macie w głowach tylko czekoladki?

Mathilde z płaczem uciekła na rynek, daremnie ją przywoływałem, a okno wystawowe tego sklepiku, zapakowane jak prezent, uśmiechało się triumfalnie.

Dziś wieczorem odbędzie się uroczyste złożenie Hostii do Grobu i ostatnie chwile naszego Pana będą odtwarzać dzieci z parafii; świece zapalimy, gdy mrok zapadnie. Zwykle to dla mnie jest jeden z najbardziej doniosłych momentów w roku, moment, w którym oni należą do mnie, moje dzieci czarno odziane i poważne. Ale w tym roku, czy wzniosą się duchem, czy może do ust im będzie napływać ślina na myśl o czekoladzie? Te jej opowieści – latające dzwony i ucztowanie – przenikają, uwodzą. Staram się w kazaniach tchnąć moje uwodzicielstwo, lecz cóż znaczą dla nich ciemne splendory kościoła w porównaniu z lataniem na jej czarodziejskich dywanach?

Po południu poszedłem do Armande Voizin. Dziś są jej urodziny, w domu panowało zamieszanie. Oczywiście wiedziałem, że ma tam się odbyć przyjęcie urodzinowe. Wcale jednak nie przypuszczałem, że aż takie. Caro wspominała mi o tym parę razy – ona nie chce, lecz będzie na przyjęciu, ponieważ ma nadzieję przy tej sposobności dojść z matką do ostatecznego porozumienia, chyba jednak nawet ona nie przewiduje, jaka tam będzie huczna zabawa. Yianne Rocher prawie od samego rana przygotowywała w kuchni ucztę. Josephine Muscat odstąpiła kuchnię kawiarni, aby było dodatkowe miejsce do tych przygotowań, gdyż dom Armande jest za mały na takie wielkie zamieszanie. Gdy tam przyszedłem, cała falanga pomocników przyniosła z kawiarni półmiski, rondle i wazy. Mocny zapach wina dolatywał od otwartego okna i wbrew sobie stwierdziłem, że do ust napływa mi ślina, Narcisse pracował w ogrodzie, umieszczał kwiaty na czymś w rodzaju altany, postawionej pomiędzy domem a furtką. Efekt zaskakujący: powojnik, powój, bzy i jaśminek zdają się rozwlekać z tych drewnianych krat, tworząc kolorową strzechę, przez którą prześwieca słońce. Armande nigdzie nie widziałem.

Odwróciłem się zirytowany tą okazałością. Typowe dla Armande Yoizin, że wybrała na swoją uroczystość Wielki Piątek. Wystawność tego wszystkiego – kwiaty, jedzenie, skrzynki szampana dostarczone do drzwi razem z lodem, aby szampan się mroził – to prawie bluźnierslwo, kpiny z Wielkiego Piątku. Muszę z nią jutro porozmawiać. Już miałem odejść, gdy zobaczyłem Guillaume'a Duplessisa. Stał przy murku i głaskał jednego z kotów Armande. Grzecznie uchylił kapelusza.

– Pan pomaga? – zapytałem.

Guillaume przytaknął.

– Powiedziała, że mógłbym pomóc. Jeszcze jest mnóstwo roboty przed wieczorem.

– Dziwię się, że pan chce mieć z tym cokolwiek wspólnego – upomniałem ostro. -I to właśnie dzisiaj! Doprawdy myślę, że madame Yoizin posuwa się za daleko. Te koszty, już nie mówiąc o braku szacunku dla Kościoła…

Guillaume rozłożył ręce.

– Ma prawo do swoich urodzin – powiedział łagodnie.

– Prawdopodobnie umrze z przejedzenia.

– Jest dorosła, może robić, co chce – odparł. Przyjrzałem mu się krytycznie. Zmienił się, odkąd zaczął bywać u tej Rocher. Wyraz żałosnej pokory zniknął z jego twarzy i jest w nim teraz jakaś samowola, niemal wyzywająca. -Nie podoba mi się, że rodzina Armande chce kierować jej życiem za nią – ciągnął uparcie.

Wzruszyłem ramionami.

– Nie spodziewałem się, że pan, właśnie pan, stanie po jej stronie.

– Życie jest pełne niespodzianek – powiedział Guillaume.

– Chciałbym, aby było.

36

Piątek, 28 marca Wielki Piątek

W jakiejś chwili zupełnie zapomniałam, dlaczego ma odbyć się to przyjęcie, i zaczęłam się nim cieszyć. Kiedy Anouk bawiła się w Les Marauds, organizowałam przygotowania i pogrążałam się w soczystych szczegółach wielkiej sutej uczty, o jakiej nigdy dotąd mi się nie śniło. Miałam trzy kuchnie: moje duże piece w La Praline, gdzie piekłam torty, kuchnię Cafe des Marauds niedaleko, gdzie przyrządzałam mięczaki, i maleńką kuchnię Armande, gdzie gotowałam zupę, robiłam sosy i przybrania. Josephine chciała pożyczyć Armande sztućce i zastawę, ale Armande z uśmiechem potrząsnęła głową.

– To już załatwione – oznajmiła.

Rzeczywiście w czwartek rano przywieziono ciężarówką z dużej firmy w Limoges trzy skrzynie: kieliszki, srebro stołowe oraz piękną porcelanę – wszystko to opakowane w papierowe wiórki. Dostawca uśmiechał się, kiedy Armande podpisywała pokwitowanie.

– Któraś z pani wnuczek wychodzi za mąż? Hein? – zapytał wesoło.

Armande zachichotała.

– Możliwe – odpowiedziała – możliwe.

Przez cały piątek była w świetnym humorze. Rzekomo nadzorowała ostatnie przygotowania, ale naprawdę przeszkadzała. Jak psotne dziecko zanurzała palce w sosach, zaglądała pod nakrycia półmisków i pod pokrywki gorących rondli, aż w końcu poprosiłam Guillaume'a, żeby zabrał ją na dwie godziny do fryzjera w Agen. Wróciła z Agen przeobrażona – włosy szykownie podcięte, zawadiacki nowy kapelusz, nowe rękawiczki, nowe pantofle. Pantofle, rękawiczki i kapelusz w identycznym wiśniowym kolorze, jej ulubionym.

– Robię postępy – poinformowała mnie z zadowoleniem, siadając w fotelu na biegunach, gotowa znów nadzorować akcję. – Jutro mogłabym zdobyć się na odwagę i kupić czerwoną suknię. Wyobrażasz mnie sobie, jak wchodzę w tej czerwieni do kościoła? Ho, ho.

– Niech pani się prześpi – powiedziałam jej surowo. -Dziś wieczorem przyjęcie. Nie chcę, żeby pani zasnęła w środku deserów.

– Nie zasnę – zapewniła.

Ale ucięła sobie godzinną drzemkę w słońcu późnego popołudnia, kiedy pomocnicy poszli odpocząć i przebrać się na wieczór, a ja nakrywałam do stołu. To stół z czarnego dębu niedorzecznie duży w małej jadalni Armande, nietrudno pomieścić przy nim tyle osób. Trzeba było czterech ludzi, żeby go wnieść do nowej altany, którą zbudował Narcisse, i postawić pod baldachimem z liści i kwiatów. Obrus jest adamaszkowy, obszyty piękną koronką i pięknie pachnący, bo leżał w lawendzie od dnia ślubu Armande – nigdy nieużywany prezent jej babki. Porcelana z Limoges jest biała, obrzeżona szlaczkiem z żółtych kwiatków, kieliszki – trzy rodzaje – są kryształowe, małe gniazda słonecznego blasku rzucające tęczowe cętki na biel obrusa. Pośrodku stołu pyszni się ozdoba z wiosennych kwiatów, dzieło Narcisse'a, przy talerzykach leżą ładnie złożone serwetki i na każdej serwetce kartka z imieniem i nazwiskiem.

Armande Yoizin, Yianne Rocher, Anouk Rocher, Caroline Clairmont, Georges Clairmont, Luc Clairmont, Guillaume Duplessise, Josephine Bonnet, Julien Narcisse, Michel Roux, Blanche Dumont, Cerizette Plangon.

Przez chwilę nie rozpoznawałam tych dwóch ostatnich, potem sobie przypomniałam Blanche i Zezette, które nadal przebywają w okolicy, na rzece. Zdałam sobie sprawę, że dotychczas nie wiedziałam, jak Roux się nazywa -przyjmowałam, że Roux to przezwisko, może z powodu jego rudych włosów.

Goście zaczęli przybywać o ósmej. Wyszłam z kuchni o siódmej, żeby wziąć prysznic i szybko się wystroić, i kiedy wróciłam, łódź już cumowała przed domem, wchodzili rzeczni goście – Blanche w swojej zwykłej czerwonej chłopce i koronkowej koszuli, Zezette w starej czarnej sukni wieczorowej z tatuażem z henny na rękach i z rubinem na brwi, Roux w czystych dżinsach i białej trykotowej koszuli. Każde z nich niosło prezent' zapakowany w świstek złotego papieru, w tapetę, w kawałek płótna. Potem przybył Narcisse w niedzielnym garniturze, potem Guillaume z żółtym kwiatkiem w butonierce, a potem weseli Clairmontowie. Caro patrzyła na ludzi z rzeki ostrożnie, niemniej była gotowa dobrze się bawić, skoro takiej ofiary się od niej wymaga…

55
{"b":"122919","o":1}