Z powodu sklepu i towaru w tym sklepie Caroline Clair-mont nie dotrzymała postnego ślubowania. Spowiadała się u mnie wczoraj z dziewczęcą zadyszką wprost dyskredytującą jej żal za grzechy.
– Och, mon pere, tak strasznie żałuję! Ale co mogłam zrobić, kiedy ta urocza Rocher była taka miła? To znaczy, wcale nie miałam takiego zamiaru, a potem było już za późno, chociaż jeżeli ktoś powinien zrezygnować z czekolady… To znaczy, od zeszłego roku czy dwóch lat, jestem w biodrach jak balon, aż wolałabym umrzeć…
– Dwie zdrowaśki! – Boże, ta kobieta. Przez kratki konfesjonału widziałem jej pełne uwielbienia oczy. Na moją raptowność zareagowała, udając skruchę.
– Oczywiście, mon pere.
– I pamiętaj, dlaczego w wielki post pościmy. Nie z próżności. Nie po to, by zaimponować znajomym. Nie po to by zmieścić się latem w modne drogie suknie. – Rozmyślnie byłem brutalny. Ona wszak tego chce.
– Tak, ja jestem próżna, prawda? – Krótki szloch, łezka, delikatnie starta rożkiem batystowej chustki. – Po prostu próżna idiotka.
– Pamiętaj o naszym Panu. O Jego ofierze. O Jego pokorze. – Czułem jej perfumy z jakichś kwiatów, zbyt mocne w tym zamkniętym mroku. Zastanawiam się, czy to pokusa. Jeśli tak, jestem z kamienia. – Cztery zdrowaśki.
Ogarnia mnie jakaś rozpacz, ściera duszę, po trochu ją zmniejsza. Podobnie katedrę mogą z biegiem lat niszczyć osady kurzu i piachu. Czuję, jak ta rozpacz kruszy moją stanowczość, moją radość, moją wiarę. Chciałbym przeprowadzić ich przez ciężkie próby, przez głuszę. A cóż ja tu mam? Ospały pochód kłamców, oszustów, łakomczuchów, żałośnie samych siebie zwodzących. Bitwa Dobra ze Złem ogranicza się do grubej kobiety, która stoi przed sklepem z czekoladą i pyta sama siebie: Wejdę? Nie wejdę? Głupio niezdecydowana. Diabeł jest tchórzem, nie pokazuje swego oblicza. Jest bezcielesny, rozprasza się i milionami cząstek przenika, wpełza niegodziwie w ludzką krew, w ludzkie dusze. Ty, mon pere, i ja urodziliśmy się za późno. Przemawia do mnie surowy, czysty świat Starego Testamentu. Wówczas my, ludzie, wiedzieliśmy, na czym stoimy. Szatan wkraczał między nas ciałem. Podejmowaliśmy trudne decyzje, poświęcaliśmy nasze dzieci w imię Boga. Kochaliśmy Boga, lecz bardziej lękaliśmy się Jego gniewu.
Myślę, że nie potępiam Yianne Rocher. Co więcej, raczej wcale o niej nie myślę. Ona jest tylko jednym z destrukcyjnych wpływów, jakie dzień w dzień muszę zwalczać. Myślę wszelako o tym sklepie z karnawałową markizą, o tym zmrużeniu oka będącym kpiną z samozaparcia, kpiną z wiary… Odwracając się od drzwi, aby powitać parafian, widzę ruch. Skosztuj mnie. Spróbuj. Posmakuj. W ciszy pomiędzy zwrotkami psalmu słyszę klakson ciężarówki dostawczej, która tam podjeżdża. Mówiąc kazanie – nawet kazanie, mon pere – milknę w pół zdania pewny, że szeleszczą papierki czekoladek.
Dziś w kazaniu użyłem słów mocniejszych niż zwykle, chociaż wiernych było niewielu. Jutro każę im za to zapłacić. Jutro, w niedzielę, gdy sklepy będą zamknięte.
6
Sobota, 15 lutego
Szkoła skończyła się dziś wcześnie. O dwunastej zaroiło się na rynku od taszczących swoje szkolne torby kowbojów i Indian w dżinsach i jaskrawych kurtkach z kapturami. Niektórzy ze starszych uczniów za podniesionymi kołnierzami ćmili niedozwolone papierosy i mijając La Celeste Praline, nonszalancko rzucali okiem na wystawę. Jeden chłopiec szedł sam, nadzwyczaj poprawny w szarym płaszczu i berecie, ze szkolnym cartable akurat szerokości jego małych ramion. Przez długą chwilę wpatrywał się w wystawę, ale szyba w słońcu błyszczała, toteż nie mogłam dojrzeć wyrazu jego twarzy. Kiedy podeszło czworo dzieci w wieku Anouk, ruszył szybko dalej. Dwa nosy otarły się o szybę, po czym dzieci zbiły się w gromadkę, pogrzebały w kieszeniach i zebrały swoje zasoby. Chwila wahania i decyzja, kogo wydelegować. Udawałam, że jestem bardzo zajęta czymś za ladą.
– Madame? – Malec, trochę umorusany, przyglądał mi się podejrzliwie. Rozpoznałam kilku z parady w tłusty wtorek.
– No, zgaduję, że chcesz kupić cukierki arachidowe. -Minę miałam poważną, bo takie kupno słodyczy to poważna sprawa. – Słusznie. Podzielić się nimi łatwo, nie topnieją w kieszeniach i można kupić – pokazałam rozłożonymi rękami – och, co najmniej tyle za pięć franków. Dobrze zgadłam?
Bez uśmiechu przytaknął w odpowiedzi jak biznesmen biznesmenowi. Dał mi bilon ciepły i trochę lepki. Wziął paczkę pieczołowicie.
– Podoba mi się ten domek z piernika na wystawie -powiedział poważnie. W drzwiach tamtych troje niepewnie podskakiwało, jak gdyby dla kurażu. – Jest w dechę. -Zuchwale wypuścił z ust to określenie jak dym z palonego potajemnie papierosa. Uśmiechnęłam się.
– Bardzo w dechę – przyznałam. – Możecie, ty i twoi kumple, przyjść, jeśli chcecie, i pomóc mi go zjeść, kiedy go stamtąd zdejmę.
Szeroko otworzył oczy.
– W dechę!
– Super w dechę!
– Kiedy?
Wzruszyłam ramionami.
– Powiem Anouk, żeby wam przypomniała. To moja córeczka.
– Wiemy. Widzieliśmy ją. Nie chodzi do szkoły. -W tym zabrzmiało trochę zawiści.
– Pójdzie w poniedziałek. Pozwalam jej zapraszać przyjaciół. Szkoda, że tu jeszcze ich nie ma. Pomogliby urządzić nową wystawę.
Nogi zaszurały, lepkie dłonie się wysunęły do przepy-chanki, kto pierwszy.
– My możemy…
– Ja mogę…
– Jestem Jeannot…
– Claudine…
– Lucie…
Dałam im po myszce z cukru i wybiegli na rynek, jak gdyby wiatr ich porwał niczym nasiona dmuchawca. Blask słońca zsuwał się kolejno z ich pleców – czerwonych – pomarańczowych – zielonych – niebieskich – a potem znik-nęli- Z cienistego łuku kościoła patrzył na nich ksiądz Francis Reynaud, chyba potępiająco. Ale dlaczego miałby potępiać, zastanowiłam się zdumiona. Po obowiązkowej wizycie w nasz pierwszy dzień już się nie pokazał, tylko słyszę o nim często. Guillaume mówi o nim z szacunkiem, Narcisse ze złością, Caroline filuternie, jak zapewne o każdym mężczyźnie poniżej pięćdziesiątki. Raczej nie ma ciepła w tym, co słyszę. To ksiądz nie stąd, jak wnoszę, ukończył seminarium w Paryżu, wiedzę ma wyłącznie książkową, nie zna tej ziemi, jej potrzeb i wymagań. Tego dowiedziałam się od Narcisse'a, który jest z nim na wojennej stopie, odkąd nie chodził na msze w czasie żniw.
– Ksiądz nie cierpi głupców – twierdzi Guillaume i widzę przebłysk poczucia humoru za okrągłymi okularami -a my tu przeważnie trzymamy się naszych głupich przyzwyczajeń, raczej głupiej, niezmiennej rutyny. – Mówiąc, głaszcze Charly'ego serdecznie, na co Charly odpowiada poważnym, krótkim szczeknięciem.
– On myśli – innym razem powiedział Guillaume posępnie – że to śmieszne tak się przywiązać do psa. Jest o wiele za dobrze wychowany, żeby powiedzieć wprost, ale uważa, że to… niewłaściwe. Człowiek w moim wieku…
Przed emeryturą Guillaume był nauczycielem w miejscowej szkole, w której teraz wobec zmniejszającej się liczby dzieci wystarczy dwoje nauczycieli. Nierzadko starsi ludzie nadal mówią o Guillaumie le maitre d'ecole. Patrzyłam na niego, delikatnie drapał Charly'ego za uszami, i znów jak podczas parady widziałam w nich smutek, ukradkowość będącą prawie poczuciem winy.
– Człowiek w każdym wieku może sobie wybierać przyjaciół tam, gdzie chce – przerwałam mu dość krewko. – Może monsieur le cure mógłby się czegoś nauczyć od samego Charly'ego.
– Monsieur le cure stara się, jak może – upomniał mnie Guillaume łagodnie. – Nie powinniśmy wymagać więcej.
Nie odpowiedziałam. W mojej branży szybko można się nauczyć prawdy, że dawanie nie ma granic.
Guilłaume wyszedł z La Praline z małą torebką floren-tynek w kieszeni. Zanim skręcił na rogu avenue des Francs Bourgeois, zobaczyłam, jak się pochyla, żeby poczęstować i pogłaskać psa. Pies szczeknął i pomerdał krótkim, grubym ogonem. Niektórzy ludzie nigdy nie muszą zastanawiać się nad dawaniem.
Lansquenet-sous-Tannes staje się dla mnie terenem coraz bardziej nieznanym. Poznaję twarze, nazwiska. Pierwsze tajemne sznurki różnych dziejów skręcają się ze sobą w jedną pępowinę, która ostatecznie nas zwiąże. To miejscowość bardziej złożona, niż się wydaje na początku, sądząc z geografii. Główna rue jest jak dłoń z rozsuniętymi palcami. Wybiegają z niej równoległe ulice: avenue des Poetes, rue des Francs Bourgeois, ruelle des Freres de la Revolution – któryś z planistów tego miasteczka musiał być zaciekłym republikaninem. Mój rynek, place St. Jerome, jest końcem tych wyciągniętych palców, kościół biały i dumny stoi jak w podłużnym czworoboku z czerwonych gontów, i staruszkowie grają tu w petanque w pogodne wieczory. Za rynkiem wzgórze opada stromo ku strefie wąskich uliczek zbiorczo zwanych Les Marauds. To są maleńkie slumsy Lansquenet, na pół oszalowane domy zataczają się po nierównych kocich łbach nad rzekę Tannes, ale pewna odległość dzieli je od bagien. Kilka jest zbudowanych na samej rzece, na już butwiejących platformach, dziesiątki na kamiennym nabrzeżu, gdzie wilgoć z leniwej wody dopełza do ich małych, wysoko umieszczonych okien. Les Marauds w takim miasteczku jak Agen swoją dziwacznością i wiejską ruiną przyciągałyby turystów. Ale tutaj turystów nie ma. Ludzie w Les Marauds szukają jedzenia, żyją z tego, co zdołają wyrwać rzece. Większość ich domów to opuszczone rudery, bzy wyrastają z walących się ścian.