– Dziś rano pani pewnie miała dużo zajęć. Nagle zrobiło mi się go żal. Tak się stara nawiązać kontakt. Znów zobaczyłam ten wymuszony uśmiech.
– Tak, rzeczywiście, musimy doprowadzić dom do porządku możliwie jak najszybciej. A to wymaga czasu. Ale i bez tego nie byłybyśmy dziś na mszy, monsieur le cure.
nie chodzimy do kościoła – wyjaśniłam łagodnie, uspokajająco, ale wyraźnie się zgorszył, nieomal obraził.
– Och, tak.
Byłam zanadto bezpośrednia. On by wolał, żebyśmy na wstępie krążyli wokół siebie jak ostrożne koty.
– Ale bardzo ksiądz uprzejmy, że zechciał przyjść i nas poznać – ciągnęłam żwawo. – Może by ksiądz nam pomógł poznać tutejszych ludzi.
On jest trochę jak kot, doszłam do wniosku. Te zimne, jasne oczy, niewytrzymujące spojrzenia, ta niespokojna czujność i on – taki wystudiowany, pełen rezerwy.
– Zrobię, co w mojej mocy. – Już zobojętniał, wie, że nie będziemy należały do jego trzódki. A przecież sumienie mu nakazuje dać więcej, niż chciałby dać. – Potrzebna pani pomoc?
– No, przydałby się ktoś. Nie ksiądz, oczywiście – dodałam szybko, widząc, że otwiera usta, żeby coś powiedzieć. -Ktoś, kto mógłby popracować za pieniądze. Tynkarz, ktoś do roboty przy urządzaniu… – Poruszyłam bezpieczny temat.
– Nikt taki nie przychodzi mi na myśl – powiedział. Chyba najostrożniejszy ze wszystkich ludzi, których w życiu spotkałam. -Ale rozejrzę się.
Może się rozejrzy. Zna swoją powinność wobec przyjezdnych. Od razu jednak wiedziałam, że nikogo takiego nie znajdzie. Miła usłużność nie leży w jego naturze. Ostrożnie popatrzył na chleb i sól przy drzwiach sieni.
– To na szczęście. – Uśmiechnęłam się.
Omiótł spojrzeniem te symbole wyraźnie urażony.
– Maman. – Głowa Anouk ukazała się w drzwiach, włosy jej sterczały jak krzywe kolce. – Pantoufle chce się pobawić. Możemy wyjść?
Przytaknęłam.
– Ale tylko do ogrodu. – Starłam jej smugę brudu znad nosa. -Wyglądasz jak łobuziak. – Zerknęła na księdza, ale zdążyłam powiedzieć, zanim zrobiła minę. -Anouk, to jest monsieur Reynaud. Nie przywitasz się?
– Dzień dobry! – wrzasnęła, biegnąc do drzwi wyjściowych. – Do widzenia!
Mignęły żółty sweterek i czerwone spodnie kombinezonu w wariackim posuwistym pędzie po zamydlonej podłodze i już jej nie było. Nie po raz pierwszy nagle zobaczyłam Pantoufle'a znikającego w ślad za nią – ciemną plamę na tle ciemnej framugi.
– Ona ma tylko sześć lat – pośpieszyłam z wytłumaczeniem.
Reynaud uśmiechnął się kwaśno, jak gdyby pierwsze zetknięcie z moją córką mogło utwierdzić każdego w najgorszych podejrzeniach wobec mnie.
3
Czwartek, 13 lutego
Chwała Bogu, to już poza mną. Wizyty bardzo mnie męczą. Rzecz jasna, nie odnosi się to do ciebie, mon pere. Moja cotygodniowa wizyta tutaj jest luksusem, mógłbym prawie powiedzieć, moim jedynym. Mam nadzieję, że podobają ci się, mon pere, te kwiaty. Są niepozorne, lecz pięknie pachną. Postawię je przy twoim fotelu, abyś wciąż je widział. I ładny stąd widok masz na łąki i na Tannes w połowie zasięgu wzroku, i na płynącą dużo dalej Garonnę. Nieomal można by sobie wyobrażać, że nie ma ludzi. Och, ja się nie uskarżam. Powinieneś jednak wiedzieć, jak trudno jednemu człowiekowi znieść ich drobne sprawy, ich niezadowolenie, głupotę, tysiące błahych problemów… We wtorek mieli paradę zapustną. Istne dzikusy wykrzykujące i wrzeszczące. Claude, najmłodszy Louisa Perrina, strzelił do mnie z pistoletu na wodę. A Perrin nic na to, tylko powiedział, że smarkacz musi się wyszumieć. Ja przecież jedynie chcę ich prowadzić, mon pere, uwolnić od grzechu. Czemuż więc sprzeciwiają mi się na każdym kroku jak dzieci, które nie chcą jeść zdrowych posiłków, lecz rzucają się na łakocie, a potem chorują. Wiem, mon pere, że rozumiesz. Przez pięćdziesiąt lat dźwigałeś to wszystko na swoich barkach, silny i cierpliwy. Zasłużyłeś na ich miłość, kochali cię. Czy aż tak bardzo czasy się zmieniły? Ja tutaj budzę lęk i szacunek… lecz mnie nie kochają. Twarze mają ponure, niechętne, zdani są na potajemne słabostki, na występki w odosobnieniu. Czy nie rozumieją? Bóg widzi wszystko. Ja widzę wszystko. Paul-Marie Muscat bije swoją żonę. Co tydzień płaci za to dziesięcioma zdrowaśkami i odchodzi od konfesjonału, żeby znowu ją bić. A ona, ta jego żona, kradnie. W zeszłym tygodniu na targowisku ukradła z kramu sztuczną biżuterię. A znów Guillaume Duplessis chce wiedzieć, czy zwierzęta mają dusze, i płacze, gdy mówię mu, że nie mają. Charlotte Edouard podejrzewa, że jej mąż ma kochankę… wiem, że ma trzy, lecz w konfesjonale muszę milczeć. A jakież są te dzieci! Gdy słyszę ich żądania, krew mnie zalewa, w głowie mi się kręci. Lecz nie mogę sobie pozwolić na okazanie słabości. Owce nie są tymi uległymi, miłymi stworzeniami z sielanek. Każdy wieśniak to powie. Są chytre, czasami niegodziwe, patologicznie głupie. Łagodny pasterz nie ukróci niesforności i buntów swojej trzody. Nie mogę sobie pozwolić na łagodność. Dlatego raz w tygodniu folguję mojemu jedynemu odprężeniu. Usta, mon pere, masz zapieczętowane jak usta konfesjonału, oczy zawsze otwarte, serce zawsze pełne dobroci. Na godzinę przy tobie zdejmuję brzemię. Mogę być omylny.
Jest nowa parafianka. Niejaka Yianne Rocher, wdowa, jak mniemam, z małym dzieckiem. Pamiętasz, mon pere, piekarnię starego Blaireau? Cztery lata temu Blaireau umarł i jego dom popadł w ruinę. Otóż ona wydzierżawiła ten dom i zamierza otworzyć piekarnię w przyszłym tygodniu. Wątpię, czy się utrzyma. Już mamy piekarnię Poitou po drugiej stronie rynku, a zresztą ona tu nie pasuje. Dość miła kobieta, nic wszelako nie ma z nami wspólnego. Dwa miesiące nie miną i wróci do dużego miasta, bo tam jej miejsce. Dziwne, nie dowiedziałem się, skąd pochodzi. Z Paryża czy może nawet z zagranicy. Mówi z czystym akcentem – prawie za czystym jak na Francuzkę z północy, gdzie skracają samogłoski. Jej oczy raczej świadczą o pochodzeniu włoskim czy portugalskim, a cera… Właściwie jej się nie przyjrzałem. Odnawiała piekarnię przez cały wczorajszy dzień, a także dzisiejszy. Zasłoniła pomarańczowym plastikiem okno wystawowe i od czasu do czasu albo ona, albo jej mała rozbrykana córka wychodzi, wylewa z kubła pomyje do ścieku, rozmawia żywo z którymś z pomocników. Dziwnie łatwo ich sobie załatwiła. Zaofiarowałem się, że pomogę jej kogoś znaleźć, lecz wątpiłem, czy będą chętni wśród naszych parafian. A tu dziś wczesnym rankiem Clairmont przyniósł jej drewno, potem Pour-ceau wszedł tam z drabiną. Poitou przysłał trochę mebli i widziałem, jak sam, nieomal ukradkiem, niósł fotel przez rynek. Nawet Narcisse, obmawiający bliźnich malkontent, który mnie stanowczo odmówił, gdy w listopadzie prosiłem o przekopanie ziemi na cmentarzu, pospieszył tam z narzędziami, żeby uporządkować jej ogród. Dziś rano za dwadzieścia dziewiąta podjechała ciężarówka dostawcza. Duplessis wyprowadza psa o tej porze i właśnie przechodził, a ona go zawołała do pomocy przy wyładowywaniu. Gotów w przejściu uchylić kapelusza, stanął zaskoczony i przez sekundę byłem pewny, że zaraz pójdzie dalej. Nie poszedł. Ona jeszcze coś powiedziała, nie słyszałem co, tylko przez cały rynek doleciał jej śmiech. Często się śmieje i nadmiernie wtedy dla zabawy gestykuluje. To znów chyba cecha wielkomiejska. My tu przywykliśmy do powściągliwości otaczających nas ludzi. Ufam wszelako, że ona ma dobre intencje. W fioletowym szaliku na głowie zawiązanym po cygańsku, potargana, ponieważ większość włosów się spod niego wymyka, umazana białą farbą, nie wydawała się przejęta swoim wyglądem. Duplessis potem nie mógł sobie przypomnieć, co mu powiedziała, lecz przyznał, jak to on nieśmiało, że chociaż ta dostawa – kilka skrzynek i kraty z utensyliami kuchennymi -nie była duża, niektóre skrzynki były dość ciężkie. Nie pytał jej, co w nich jest, jego zdaniem jednak za skromne to wyposażenie, aby piekarnia prosperowała.
Nie myśl, mon pere, że cały dzień straciłem na obserwowanie piekarni. Po prostu widzę ten dom stojący prawie naprzeciwko mojego domu – który był twoim, mon pere, zanim stało się to wszystko. Przez cały wczorajszy dzień i połowę dzisiejszego stukał tam młotek, odbywało się szorowanie, pobielanie, malowanie, aż wbrew sobie jestem ciekaw rezultatów. Nie ja jeden. Słyszałem niechcący, jak madame Clairmont przed piekarnią Poitou głośno plotkowała z gromadką przyjaciółek o udziale swego męża w tym remoncie. Padły słowa "czerwone okiennice", zanim one mnie zauważyły i chytrze zniżyły głos do szeptu. Jak gdyby mnie to obchodziło! Z pewnością ta nowo przybyła wniosła tu pożywkę dla plotkarstwa, jeśli już nic poza tym. Stwierdzam, że okno wystawowe z pomarańczową zasłoną przyciąga wzrok w najmniej odpowiednich chwilach. Wygląda jak ogromny cukierek, który czeka, by rozwinąć go z papierka, albo jak jakaś resztka z zapustnej parady. Jest coś denerwującego w tej jaskrawości i w błyskach słońca na fałdach plastiku. Będę rad, gdy prace się skończą i ten dom stanie się znowu zwyczajną piekarnią.