– Jeżeli chcesz ją z powrotem, Muscat – powiedziałem mu cierpko – to zabiegasz o nią jak dotąd w niezwykle idiotyczny sposób.
Zjeżył się.
– Nie uważam, bym koniecznie…
– Nie bądź głupcem.
Boże, mon pere, skąd brałeś tyle cierpliwości do tych ludzi?
– Pogróżki, bluźnierstwa, zeszłej nocy haniebnie awanturowałeś się po pijanemu. Myślisz, że tak coś osiągniesz? Odpowiedział ponuro:
– Zrobiła mi krzywdę i tego nie mogę jej darować. Wszyscy mówią, że żona mnie rzuciła. A ta Rocher, rozra-biara, dziwka… – Zmrużył swe krótkowzroczne oczy za okularami w drucianej oprawie. – Miałaby za swoje, gdyby coś się stało z tym jej fiu bździu sklepikiem – powiedział stanowczo. – Lepiej pozbyć się tej dziwki raz na zawsze.
Badawczo popatrzyłem na niego.
– Och?
To było, mon pere, zbyt bliskie tego, o czym sam myślałem. Boże dopomóż, gdy zobaczyłem tamtą łódź w płomieniach… Ogarnęło mnie wtedy jakieś pierwotne upojenie niegodne mojego powołania, pogańskie, nie powinienem tego doznawać. Sam się z tym borykałem, mon pere, do późna w nocy. Zdławiłem to w sobie, lecz jak dmuchawce znowu to rośnie, wypuszcza zdradliwe małe korzenie. Może dlatego… dlatego, że zrozumiałem, zapytałemMuscata niezamierzenie ostro:
– Co mianowicie masz na myśli? Wymamrotał coś ledwie dosłyszalnie.
– Pożar może? Dogodny pożar? – Czułem napór wściekłości na żebra. Smak wściekłości metalowy i zarazem mdły, zgniły napełnił mi usta. – Czy taki pożar, jaki wykurzył Cyganów?
Uśmiechnął się idiotycznie.
– Może. Strasznie łatwo palne niektóre z tych starych domów.
– Posłuchaj. – Nagle przeraziła mnie myśl, że on moje milczenie tamtej nocy mógł mylnie uznać za współwinę. -Gdybym bodaj przypuszczał… podejrzewał… poza konfesjonałem, że ty miałeś coś do czynienia z tą sprawą… gdyby coś stało się z tym sklepem… – Ująłem go za ramię, wpiłem palce w to ciastowate ciało.
Wydawał się rozżalony.
– Ale… sam ksiądz mówił, że…
– Nic nie mówiłem. – Szybko zniżyłem głos, odbijający się po rynku tat-tat-tat. – Z pewnością nigdy nie chciałem, abyś… – Odchrząknąłem, ponieważ głos mi uwiązł w gardle. – Nie żyjemy w średniowieczu, Muscat – powiedziałem sucho. – My nie… interpretujemy praw Bożych według własnego uznania. Ani praw naszego kraju -dodałem, groźnie patrząc mu w oczy. Rogówki miał równie żółte jak zęby. – Rozumiemy się?
Odpowiedział niechętnie.
– Tak.
– Albowiem, Muscat, jeżeli coś się stanie, cokolwiek, rozbita szyba, mały pożar, cokolwiek… – Przewyższam go o głowę, jestem młodszy, sprawniejszy od niego, a on reaguje instynktownie na zagrożenie fizyczne. Lekkim pchnięciem przyparłem go do kamiennej ściany. Prawie nie mogłem opanować wściekłości. To, że on by śmiał… śmiał… przejąć moją rolę… to, że właśnie on, ten nędzny zadufany pijak… on stawia mnie w sytuacji, w której muszę chronić tę kobietę, będącą moim wrogiem… Opamiętałem się z wysiłkiem.
– Trzymaj się z daleka od jej sklepu, Muscat. Jeżeli coś jest do zrobienia, zrobię to ja. Rozumiesz?
Spokorniał teraz, jego awanturnictwo wywietrzało.
– Tak, pere.
– Zostaw tę sprawę mnie.
Trzy tygodnie do jej grand festival, czasu niewiele. Trzy tygodnie, aby znaleźć jakiś sposób zatamowania jej wpływu. Występuję przeciwko niej w kazaniach w kościele, lecz bez skutku, tylko narażam się na śmieszność. Czekolada, mówią ludzie, nie jest sprawą moralności. Nawet Clairmontowie uważają moją twardą postawę za trochę nienormalną: ona się mizdrzy niby to zaniepokojona, że jestem przepracowany, a on po prostu się uśmiecha. Sama Yianne Rocher niczym się nie przejmuje. Bynajmniej nie usiłując włączyć się w społeczność, afiszuje się swoją obcością, impertynencko woła do mnie "dzień dobry" przez cały rynek, zachęca takie osoby jak Armande do wybryków i wciąż oblegają ją dzieci coraz bardziej rozhukane za jej sprawą, i wszędzie się wyróżnia. Gdy inni idą ulicą, ona biegnie. Jej włosy wciąż rozwiewa wiatr, nosi odzież w dzikich kolorach – pomarańczowym, żółtym – w grochy i w kwiaty. Papudze na wolności wróble nie dadzą przetrwać rozdrażnione jaskrawością papuziego upierzenia. Tutaj ona jest akceptowana, ludzie odnoszą się do niej z sympatią, nawet z rozbawieniem. Cudaczność, która gdzie indziej wywołałaby marszczenie brwi, tolerują, bo to właśnie Yianne. Nawet Clairmont nie opiera się jej urokowi, a antypatia jego żony, niemająca nic wspólnego z wyższością moralną, wynika wyłącznie z zazdrości, co raczej nie świadczy o Caro dobrze. Przynajmniej Yianne Rocher nie jest hipokrytką, nie używa słów Bożych, aby się wywyższać. Wszelako to spostrzeżenie – sugerujące przychylność czy nawet sympatię, na jaką człowiek z moją pozycją nie może sobie pozwolić – stanowi jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Ja nie mogę mieć żadnych sympatii. Gwałtowna antypatia czy sympatia są jednakowo niestosowne. Muszę być bezstronny ze względu na Kościół i na tę społeczność. Im przede wszystkim muszę być wierny.
26
środa, 12 marca
Nie rozmawialiśmy z Muscatem już od kilku dni. Josephine, która przez pewien czas nie chciała wychodzić z Praline, teraz daje się namówić na wypad beze mnie do piekarni albo do kwiaciarni po drugiej stronie rynku. Nie chce jednak pójść do Cafe de la Republique po swoje rzeczy, więc pożyczyłam jej trochę moich. Dzisiaj jest w niebieskim swetrze i sarongu w kwiaty, wygląda świeżo,ładnie. W ciągu tych kilku dni zmieniła się, wyraz wrogości nie pojawia się nawet przelotnie na jej twarzy, zniknęły też odruchy obronne. Wydaje się wyższa, szykowniejsza, bo już się nie garbi i nie ma na sobie tylu warstw ubrania, bardzo ją pogrubiających. Prowadzi sklep, kiedy ja pracuję w kuchni, i już ją nauczyłam hartować i mieszać różne gatunki czekolady, a także zrobić niektóre prostsze rodzaje pra-linek. Ma sprawne, szybkie ręce. Ze śmiechem przypominam jej zręczność rewolwerowca, jaką się wykazały pierwszego dnia naszej znajomości.
Ona się rumieni.
– Nigdy bym niczego tobie nie zabrała! – Jej oburzenie jest wzruszająco szczere. -Yianne, nie myślisz chyba, że
ja bym…
– Oczywiście, że nie.
– Ty wiesz, że ja…
– Oczywiście.
Ona i Armande, chociaż dawniej prawie się nie znały, bardzo się zaprzyjaźniły. Staruszka przychodzi teraz codziennie, czasami, żeby porozmawiać, czasami po trąbkę swoich ulubionych trufli morelowych. Często przychodzi z Guillaume'em, jak zawsze stałym gościem. Dzisiaj był tutaj Luc i we trójkę nad czajnikiem czekolady i ekierkami długo siedzieli razem w kącie, do kuchni dolatywały ich okrzyki i śmiechy.
Przed samym zamknięciem wszedł Roux, rozejrzał się ostrożnie, nieśmiało. Po raz pierwszy zobaczyłam go tak z bliska od czasu pożaru. Zmienił się zdumiewająco. Jest szczuplejszy, włosy ma przylizane do tyłu, na jednej ręce brudny bandaż, jedna strona posępnej obojętnej twarzy jeszcze rozogniona, jak gdyby fatalnie przypiekło go słońce.
Był zaskoczony widokiem Josephine.
– Przepraszam. Myślałem, że Yianne jest… – Odwrócił się raptownie, żeby wyjść.
– Nie. Proszę. Ona jest na zapleczu. – Josephine jest o wiele swobodniejsza, odkąd pracuje w sklepie, ale teraz wydawała się przerażona, być może, jego wyglądem.
Roux zawahał się.
– Pani jest z kawiarni – powiedział w końcu. – Pani jest…
– Josephine Bonnet – przerwała mu. – Obecnie mieszkam tutaj.
– Ach tak.
Wyszłam z kuchni. Jeszcze patrzył na nią, zastanawiając się nad czymś, odczytałam to z jego jasnych oczu. Ale nie rozwinął tematu, a Josephine z zadowoleniem wycofała się do kuchni.
– Dobrze Roux znowu cię widzieć – powiedziałam mu wprost. – Chciałam cię prosić o przysługę.
– Mnie?
On potrafi temu zaimkowi nadać duże znaczenie. Zawarł w nim grzeczność, niedowierzanie, podejrzliwość. I czekał jak zdenerwowany kot, gotów się rzucić.
– Potrzebne są naprawy w tym domu, nie wiem, czy chciałbyś… -Trudno było sformułować to odpowiednio, przecież by nie przyjął żadnej propozycji, w której mógłby się dopatrzyć miłosierdzia.