Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Chyba tak.

– Rozumiem.

Machinalnie pochylił się i pogłaskał Charly'ego. Pies zamerdał słabo ogonem, zaskomlał cicho.

– Piesku miły. – Guillaume się uśmiechnął. – Cure Reynaud nie jest zły. Nie chciałby wydawać się okrutny. Ale jak mógł powiedzieć, że… w taki sposól…

– Co powiedział?

Z bladym uśmiechem, w oszołomieniu Guillaume się wyprostował, wzruszył ramionami.

– Powiedział, że robię z siebie głupca, troszcząc się o tego psa już od lat. Że jemu wszystko jedno, co robię, ale to śmieszne cackać się ze zwierzęciem jak z człowiekiem i marnować pieniądze na bezużyteczne leczenie.

Gniew aż mnie zabolał.

– Ileż w tym złości! Guillaume potrząsnął głową.

– Cure nie rozumie – wyjaśnił. – Rzeczywiście nie lubi zwierząt. Ale Charly i ja jesteśmy razem już tak długo… -Łzy stanęły mu w oczach, szybko się odwrócił, żeby je ukryć. – Pójdę do weterynarza, tylko skończę pić. – Jego szklanka stała na ladzie pusta od dwudziestu minut. – Może to jeszcze nie będzie dzisiaj? – zapytał prawie z rozpaczą. – On jeszcze jest wesoły. I ma ostatnio większy apetyt, wiem, że tak. Nikt nie może mnie do tego zmusić. -Teraz mówił jak krnąbrne dziecko. – Będę wiedział, kiedy naprawdę przyjdzie czas. Będę wiedział.

Nie mogłam podnieść go na duchu, jednak usiłowałam. Pochyliłam się, pogłaskałam Charly'ego, poczułam pod palcami skórę i kości. Pewne schorzenia da się wyleczyć. Rozgrzałam sobie palce i zaczęłam delikatnie macać. Ta narośl chyba się powiększyła. Pojęłam, że nie ma nadziei.

– To pana pies, Guillaume – powiedziałam. – Pan wie najlepiej.

– Tak. – Na chwilę jak gdyby się rozjaśnił. -Lekarstwo mu pomaga. On już nie skomli w nocy.

Pomyślałam o mojej matce w jej ostatnich miesiącach. Była blada, ciało jej zanikało, delikatny układ kostny przeświecał przez sflaczałą skórę, oczy błyszczały gorączkowo. – "Floryda, kochanie, Nowy Jork, Chicago, Wielki Kanion, tyle do zobaczenia!". – I ukradkiem krzyczała w nocy.

– Po pewnym czasie trzeba położyć kres cierpieniu – powiedziałam. – To bezcelowe. Ukrywanie się pod uzasadnieniami, stawianie sobie krótkoterminowych celów, żeby przeciągnąć jeszcze tydzień. Po pewnym czasie brak godności boli bardziej niż wszystko inne. Trzeba odetchnąć.

Kremacja w Nowym Jorku, popioły rozrzucone w porcie. Dziwne, zawsze sobie wyobrażałam śmierć w łóżku wśród ukochanych osób. A zamiast tego aż za często spotkanie z nią jest zawrotnie raptowne, panika i leci się w zwolnionym tempie na daremne wyścigi ze słońcem kołyszącym się jak wahadło.

– Gdybym miała wybór, wybrałabym to. Niebolesny zastrzyk. Przyjazną rękę. To lepsze niż samotne umieranie w nocy albo pod kołami taksówki na ulicy, gdzie nikt się nie zatrzyma, żeby drugi raz spojrzeć. – Usłyszałam, że myślę głośno. – Przepraszam, Guillaume – powiedziałam, widząc jego przerażenie. – Tak zamyśliłam się o różnych sprawach.

– W porządku – powiedział cicho, położył na ladę monety. – I tak już miałem pójść. – Wziął kapelusz jedną ręką, Charly'ego drugą i wyszedł, garbiąc się trochę bardziej niż zwykle; mała szara postać, niosąca coś, co mogłoby być torbą zakupów spożywczych czy starym płaszczem nieprzemakalnym, czy czymś zupełnie innym.

17

Sobota, 1 marca

Obserwuję jej sklep. Uświadamiam sobie, że robię to, odkąd się wprowadziła. Obserwuję, kto wchodzi, kto wychodzi i kto się tam potajemnie gromadzi. Tak jak za młodu urzeczony i pełen wstrętu obserwowałem gniazda os. Zaczęli chytrze, przychodzili z początku ukradkiem o zmierzchu i wczesnym rankiem. Potem udawali klientów. Filiżanka kawy, paczka rodzynków w czekoladzie dla dzieci. A teraz już wcale nie dbają o pozory. Ci Cyganie przychodzą bez żadnej żenady, wyzywająco patrząc na moje zasłonięte okno – ten rudy o bezczelnych oczach, dziewczyna chuda jak szczapa, utleniona blondynka, Arab z ogoloną głową. Ona woła ich wszystkich po imieniu: Roux i Zezette, i Blanche, i Ahmed. Wczoraj o dziesiątej podjechała pod sklep ciężarówka Clairmonta, kierowca bez słowa wyładował materiały budowlane – deski, farby i smołę. Ona wypisała mu czek. Następnie musiałem patrzeć, jak jej uśmiechnięta kompania podnosi te skrzynie, legary, kartony na ramiona i ze śmiechem zabiera je do Les Marauds. Był w tym podstęp. Podstęp i kłamstwo. Z jakiejś przyczyny ona chce, aby się panoszyli. Oczywiście to na złość mnie tak ich rozzuchwala. Nic nie mogę zrobić, pozostaje mi tylko zachować z godnością milczenie i modlić się o jej upa-dek. Ona tak bardzo mi utrudnia pełnienie powinności. Od razu należało się uporać z Armande Yoizin, która poleciła na jej rachunek wydawać żywność dla nich. Należało od razu, teraz już jest za późno, ci rzeczni Cyganie nabrali dość zapasów na dwa tygodnie. Codzienne zakupy – chleb, mleko – załatwiają w Agen. Na myśl, że może zostaną dłużej, żółć podchodzi mi do gardła. Cóż jednak można poradzić, gdy takie osoby ich wspierają? Od ciebie, mon pere, usłyszałbym, co mam zrobić, gdybyś tylko mógł mi powiedzieć. Wiem, że ty byś bez wahania wypełnił swoją powinność, choćby najbardziej nieprzyjemną.

Gdybyś tylko mógł mi powiedzieć. Najlżejszy uścisk palców by wystarczył. Drgnienie rzęs, cokolwiek, cokolwiek, aby pokazać, że zostało mi wybaczone. Nie? Nie poruszasz się, mon pere. Tylko ciężko syczy, grzmi aparat, który oddycha za ciebie, przepuszcza powietrze przez twoje zwiędłe płuca. Wiem, kiedyś obudzisz się uleczony i oczyszczony, i moje imię będzie pierwszym słowem, jakie wypowiesz. Widzisz, ja rzeczywiście wierzę w cuda. Ja, który przeszedłem przez ogień, wierzę.

Postanowiłem porozmawiać z nią dzisiaj. Rozumnie, niczego nie wypominając, jak ojciec z córką. Tak aby zrozumiała. Zaczęliśmy, że tak powiem, ze złej beczki, ona i ja. Może moglibyśmy zacząć znowu. Byłem gotów, mon pere, okazać wielkoduszność. Gotów zrozumieć. Jednak podchodząc do sklepu, zobaczyłem przez okno, że ten Roux tam jest i wlepia we mnie twarde jasne oczy z owym kpiącym lekceważeniem, jakie wszyscy jemu podobni lubią okazywać. Trzymał szklankę z czymś w ręce. Niebezpieczny brutal o długich włosach i w brudnym kombinezonie. Nawet przyznam, że szarpnął mną niepokój o tę kobietę. Czy ona nie pojmuje, z jak wielkim igra niebezpieczeństwem, zadając się z tymi ludźmi? Czy wcale nie dba o siebie, o swoje dziecko? Już miałem odwrócić się i odejść, gdy moją uwagę przyciągnął plakat w oknie wystawowym. Przeczytałem to ogłoszenie, lecz udawałem, że jeszcze czytam, aby nieznacznie popatrzeć na nią, na nich przez okno. Ona była w sukni z jakiegoś kosztownego materiału koloru czerwonego wina i włosy miała rozpuszczone. Ze sklepu dolatywał jej śmiech.

Przeniosłem wzrok z powrotem na ten plakat. Pismo było dziecięce, niekaligraficzne:

Grand Festival du Chocolat!

W La Celeste Praline

Początek w Niedzielę Wielkanocną

Wszystkich zapraszamy!!!

Przeczytałem ponownie ze wzrastającym oburzeniem. Ze sklepu nadal słyszałem jej głos i brzękanie szklanek. Ona, pochłonięta rozmową, jeszcze mnie nie zauważyła. Stała tyłem do drzwi z jedną nogą wysuniętą jak tancerka. Zobaczyłem jej płaskie płytkie pantofle z kokardkami i to, że jest bez pończoch.

Początek w Niedzielę Wielkanocną

Ja już rozumiem ten festiwal. Jej złośliwość, jej przeklętą złośliwość. Od samego początku musiała planować ten swój festiwal czekolady, planować tak, aby się zbiegł z najbardziej uświęconymi uroczystościami kościelnymi. Od chwili przybycia w tłusty wtorek musiała o tym myśleć, pragnąc podkopać mój autorytet, zrobić pośmiewisko z mojego nauczania. Ona ze swoją kompanią z rzeki.

Rozgniewany, aczkolwiek powinienem się wycofać, pchnąłem drzwi i wszedłem do sklepu. Brzdęknięcie dzwonków zaanonsowało mnie jak kpina Odwróciła się, spojrzała na mnie z uśmiechem. W tym momencie, gdybym nie miał już niezbitego dowodu jej mściwości, mógłbym przysiąc, że to uśmiech szczery.

– Monsieur Reynaud.

24
{"b":"122919","o":1}