Nie wiem, jak długo patrzyłem na tę zabawę. Chyba długo, bo wiem, że gdy w końcu stamtąd ruszyłem, i nogi miałem bez czucia. Widziałem Rouxw tym zgromadzeniu i jego kompanię: Blanche, Zezette, Armande i Yoizin, Luca Clairmonta, Narcisse'a, tego Araba, Gu -laume'a Duplessisa, dziewczynę z tatuażem, grubą tę w zielonej chustce na głowie. Były tam nawet dzieci, głównie dzieci rzeczne, ale też takie jak Jeannot i oczywiście Anouk Rocher – inne spały, niektóre tańczyły na brzegu albo jadły kiełbaski owinięte grubymi jęczmiennymi naleśnikami, albo piły lemoniadę z imbirem. Powonienie tak mi się wyczuliło, że przekazywało nieomal smak tych potraw – ryby upieczonej w popiele, pieczonego koziego sera, cieniutkich naleśników, jasnego gorącego tortu czekoladowego, confit de canard i pikantnej mer-guez… Słyszałem głos Armande przekrzykujący inne głosy i jej śmiech, taki jakby się śmiało przemęczone dziecko, latarnie i świece odbijały się w wodzie i wyglądały jak światła na Boże Narodzenie.
Ten alarm, ten wrzask z początku uznałem za okrzyk rozbawienia. Ostry pisk czy może histeryczny śmiech. Potem przez chwilę myślałem, że któreś z dzieci wpadło w rzekę. Potem zobaczyłem pożar.
Paliło się na jednej z łodzi najbliższych brzegu, w pewnej odległości od biesiadników. Może latarnia na coś spadła czy niedbale rzucony papieros, świeca kapnęła palącą się stearyną na zwój suchego płótna. Cokolwiek to było, ogień rozszerzał się błyskawicznie. W jednej sekundzie zajął dach tej łodzi, w drugiej płomień już pląsał na pokładzie. Płomienie były najpierw mgliste, sine jak z naleśników flambees, potem buchały żarem jaskrawopomarań-czowe jak płonący stóg siana w upalną noc w sierpniu. Ten rudy Roux pierwszy rzucił się do gaszenia. Przypuszczałem, że to jego chudoba się paliła. Płomienie prawie nie zmieniły koloru, gdy ten skakał z łodzi na łódź. Któraś z kobiet przywoływała go rozpaczliwie z powrotem. Ale on nie zwracał na to uwagi. Zadziwiająco lekko się poruszał. Przebiegł przez dwie łodzie w niecałe pół minuty, rozerwał liny, którymi były połączone, kopniakami je odepchnął, tak że już nieuwiązane się oddzieliły, gdy uwalniał następne. Zobaczyłem, jak Yianne Rocher z rozłożonymi rękami patrzy na niego, inni również spoglądali z mola zaskoczeni. Barki, które odwiązał, sunęły powoli w dół rzeki. Woda była wzburzona od ich kołysania. Łodzi Roux nie dało się uratować. Czarne szczątki wzlatywały i niosły się na słupie żaru sunącym po wodzie. Roux jednakże chwycił zwój na pół zwęglonego brezentu i bezskutecznie próbował zdusić rozszalałe płomienie. Płomienna iskra przylgnęła do jego dżinsów, druga do koszuli, smyrgnął brezent i dłońmi zdusił ogień na swojej odzieży. Osłaniając twarz przedramieniem, spróbował jeszcze dotrzeć do kabiny. Usłyszałem, jak rozjuszony bluźnił w swoim mar-sylskim żargonie. Armande zawołała coś do niego głosem ostrym ze zdenerwowania. Coś o benzynie i zbiornikach.
Lęk, euforię i słodycz nostalgii odczuwałem wprost fizycznie w trzewiach. Było tak jak dawno temu; zapach palącej się gumy, ryk ognia, odbicia w wodzie… Mógłbym nieomal uwierzyć, że znowu jestem chłopcem, a ty, mon pere, jesteś tu cure, my obaj jakimś cudem jesteśmy rozgrzeszeni, wolni od odpowiedzialności.
W dziesięć sekund później Roux wyskoczył z płonącej łodzi. Zobaczyłem, jak płynie w stronę brzegu, chociaż zbiornik z benzyną wybuchnął dopiero kilka minut później. Wybuch ten rozległ się głuchym grzmotnięciem, nie był jaskrawym fajerwerkiem, jakiego się spodziewałem. Na kilka minut Roux zniknął za długimi płomieniami ślizgającymi się lekko po wodzie. Wstałem, już nie bałem się, że oni mnie zobaczą, wykręcając szyję, wypatrywałem Roux i chyba się modliłem.
– Tak, mon pere. Nie brak mi współczucia. Lękałem się o niego.
Yianne Rocher weszła do wody po biodra, zanurzyła się w tej ślimaczej Tannes, jej czerwony płaszcz był mokry po pachy. Osłaniała dłonią oczy i również wypatrywała Roux. Stojąca powyżej zdenerwowana Armande wydawała się bardzo stara. Gdy ociekającego wyciągnęli go na molo, poczułem ulgę tak wielką, że kolana się pode mną ugięły, upadłem w muł nadrzeczny na klęczki, jak do modlitwy. Ale ta euforia, ten widok ich obozowiska w płomieniach to było wspaniałe, wtórnie chłopięce, ta radość obserwowania po kryjomu, radość, że się wie… W moich ciemnościach, mon pere, czułem, że jakoś ja to spowodowałem – pożar, zamęt, ujście tego człowieka z życiem – że jakoś swoją obecnością wniosłem odtworzenie tamtego dawnego lata. To nie cud. Nic tak efekciarskiego. Wszelako to jakiś znak. Na pewno jakiś znak.
Wracałem do domu po cichu, nie wychodząc z cienia. Wśród gapiów, płaczących dzieci, gniewnych albo oniemiałych dorosłych w blaskach płomiennej rzeki trzymających się za ręce, jak oszołomione sieroty w jakiejś złej bajce, jedna osoba mogła łatwo przejść niepostrzeżenie. Jedna czy dwie.
Zobaczyłem go, gdy wszedłem na wzgórze. Był uśmiechnięty, zarumieniony, rozgrzany po swojej robocie, okulary miał zamazane, rękawy koszuli w szachownicę podwinięte do łokci, i w krwawej łunie znad rzeki jego twarda zaczerwieniona skóra wyglądała jak politurowane drewno cedrowe. Widząc mnie, nie okazał zdumienia, tylko się uśmiechnął. Głupawo, chytrze jak smarkacz, którego na czymś przyłapał pobłażliwy rodzic. Poczułem, że pachnie benzyną.
– Dobry wieczór, mon pere.
Nie odważyłem się odpowiedzieć. Zignorowałem go, jak gdyby to mogło uwolnić mnie od odpowiedzialności, którą on tym samym musi wziąć na siebie. Pochylając głowę jak niechętny spiskowiec, podążyłem dalej. Z twarzą lśniącą od potu i odblasku pożaru patrzył za mną długo, wiedziałem o tym, ale gdy się w końcu obejrzałem, jego już nie było.
Kapnął wosk ze świecy. Papieros rzucony na wodę odbił się o stertę drewna. Kolorowy papier którejś z latarń, żarząc się, spadł na pokład. Wszystko mogło zaprószyć ogień.
Absolutnie wszystko.
23
Sobota, 8 marca
Dzisiaj wczesnym rankiem znów poszłam do Armande. Zastałam ją w niskim saloniku. Z jednym z kotów na kolanach lekko kołysała się w fotelu. Od czasu pożaru w Les Marauds jest mizerna i zdeterminowana, tę twarz okrągłą jak jabłko ma obecnie zapadniętą. Oczy i usta znikają wśród zmarszczek. Była w szarym szlafroku i grubych czarnych pończochach.
– Odpłynęli, widziałaś – powiedziała bezbarwnie, prawie obojętnie. – Ani jednej łodzi nie ma na rzece.
– Wiem.
Kiedy schodzę ze wzgórza do Les Marauds, ich nieobecność nadal jest dla mnie takim wstrząsem jak widok brzydkich połaci pożółkłej trawy tam, gdzie prze dtem stał cyrk. Pozostał tylko niedopałek łodzi Roux, kadłub dna odcinał się czernią od niebieskiego dna kilka stóp pod wodą.
– Blanche i Zezette przeniosły się kawałek dalej w dół Tannes. Powiedziały, że wpadną tu dzisiaj zobaczyć, co się dzieje. – Armande zaczęła splatać długie pasma żółto-siwych włosów w warkocz palcami niezdarnymi i sztywnymi jak patyki.
– A Roux? Jak on się czuje?
– Rozgniewany.
Nie bez racji. Roux wie, że ten pożar to nie przypadek, wie, że nie ma dowodu, wie, że nawet gdyby miał dowód, nic by nie wskórał. Blanche i Zezette zaproponowały mu miejsce na swojej zagraconej łodzi, ale stanowczo odmówił- Powiedział, że praca przy domu Armande jest jeszcze nieukończona i że najpierw musi tego dopatrzyć. Ja sama z nim nie rozmawiałam od nocy pożaru. Widziałam go raz krótko nad rzeką, kiedy spalał resztki zostawionych śmieci. Był ponury i małomówny, oczy miał czerwone od dymu, nie chciał rozmawiać, kiedy go zagadnęłam. Trochę włosów stracił w pożarze, resztę obciął krótko, tak że teraz wygląda jak świeżo zgaszona zapałka.
– Co on będzie robił? Armande wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem. Myślę, że sypia w jednej z tych ruder dalej na mojej ulicy. Wczoraj wieczorem zostawiłam tam prowiant na progu, dziś rano już nie leżał. Proponowałam mu pieniądze, ale nie chciał wziąć. – Rozdrażniona szarpnęła zapleciony warkocz. – Uparty młody głupiec. Dużo mi przyjdzie z tych pieniędzy w moim wieku? Mogę równie dobrze dać jemu jak Clairmontom. Znając ich, prawdopodobnie i tak to wszystko by wylądowało w skarbonce Reynauda. – Prychnęła szyderczo. – Uparciuch, ot co. Ci rudowłosi mężczyźni. Boże uchowaj. Nic nie dają sobie powiedzieć. – Potrząsnęła głową. – Wymaszerował wczoraj rozgniewany i tyle go widziałam.