Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Proszę mi powiedzieć, co pani chce osiągnąć, zachęcając moich parafian, aby rezygnowali ze swojej pewności jutra i wyrywali swoje życie z korzeniami.

Popatrzyła na mnie pustym wzrokiem.

– Z korzeniami? – Przeniosła wzrok pytająco na stos zielska przy ścieżce.

– Mówię o Josephine Muscat – zaznaczyłem sucho.

– Och! – Skubała łodygę zielonej lawendy. – Josephine była nieszczęśliwa – powiedziała, jak gdyby to wszystko wyjaśniało.

– Myśli pani, że skoro złamała przysięgę małżeńską, zostawiła całe swoje mienie i podeptała dotychczasowe życie, będzie szczęśliwsza?

– Oczywiście.

– Świetna filozofia – już szydziłem. – Jeżeli się jest z gatunku osób niewierzących w grzech. Roześmiała się.

– Właśnie ja nie wierzę – oświadczyła. – Zdecydowanie.

– Przeto lituję się nad pani biednym dzieckiem – powiedziałem cierpko. – Wychowywanym bez Boga i bez zasad moralnych.

Przymrużyła oczy. Spoważniała.

– Anouk wie, co jest słuszne, a co niesłuszne – powiedziała. I wiem, że wreszcie jej dosięgnąłem. Jeden mały punkt zaliczyłem. – A co do Boga… – Urwała. – Wątpię, czy ten biały kołnierzyk daje księdzu wyłączność na sprawy boskie – dokończyła łagodniej. – Chyba jest gdzieś miejsce dla nas obojga, ksiądz tak nie myśli?

Nie raczyłem odpowiedzieć. Widzę, co się kryje pod jej pozorną tolerancją.

– Jeżeli pani rzeczywiście chce czynić dobro – powiedziałem z godnością – to niech pani nakłoni madame Muscat, aby rozważyła swoją pochopną decyzję. I niech przemówi pani do rozumu Armande Yoizin.

– Do rozumu? – Udawała, że nie wie, o czym mówię.

Powtórzyłem mniej więcej to, co mówiłem temu psu łańcuchowemu. Armande jest stara, powiedziałem jej. Samowolna i uparta. Pokolenie Armande na ogół nie ma pojęcia o medycynie. O znaczeniu diety i leków – stąd taki upór, zatykanie uszu na niezbite fakty…

– Ale Armande jest zupełnie szczęśliwa tam, gdzie mieszka. – Jej głos zabrzmiał prawie rozsądnie. – Nie chce zostawić swojego domu, przeprowadzić się do przytułku. Chce umrzeć u siebie.

– Nie ma prawa! – Usłyszałem własny głos chłoszczący jak bicz. – To nie ona decyduje. Mogłaby żyć jeszcze długo, jeszcze z dziesięć lat…

– I może – przerwała mi z wyrzutem. – Jest nadal sprawna, bystra, samodzielna…

– Samodzielna! – Prawie nie zdołałem ukryć lekceważenia. – Za sześć miesięcy będzie zupełnie ślepa. Co wtedy zrobi?

Po raz pierwszy Yianne Rocher się zmieszała.

– Nie rozumiem – powiedziała w końcu. – Armande widzi zupełnie dobrze. To znaczy, nawet nie nosi okularów. Patrzyłem na nią badawczo. Nie wiedziała.

– Pani nie rozmawiała z doktorem, prawda?

– Ja? A po co? Armande… Przerwałem jej.

– Armande ma coraz większe trudności – oświeciłem ją. – Trudności, które systematycznie lekceważy. Aż tak jest uparta. Nie chce przyznać się nawet przed rodziną, nawet przed sobą.

– Niech mi ksiądz powie. Proszę. – Jej oczy były twarde jak agaty.

Powiedziałem jej.

29

Niedziela, 16 marca

Z początku Armande udawała, że nie rozumie, o co chodzi. Potem przybrała władczy ton.

– Kto nagadał? – zapytała i zaczęła perorować, że jestem wścibska i coś mi się pokręciło.

– Armande – poprosiłam, kiedy tylko umilkła, żeby zaczerpnąć tchu. – Porozmawiajmy szczerze. Niech mi pani powie, co to znaczy cukrzycowa retinopatia…

Wzruszyła ramionami.

– Właściwie mogę ci powiedzieć, ten cholerny doktor będzie o tym trąbił wszędzie – ustąpiła rozdrażniona. -Traktuje mnie, jakbym była już niezdolna do decydowania o sobie. – Popatrzyła na mnie surowo. -I ty jesteś nie lepsza, moja pani. Cmokasz nade mną, robisz tyle szumu… Yianne, ja nie jestem dzieckiem.

– Wiem.

– No cóż. – Sięgnęła po filiżankę z herbatą stojącą przy jej łokciu. Zobaczyłam, jak starannie ujmuje filiżankę i ostrożnie podnosi do ust. To nie ona, to ja byłam ślepa. Ozdobiona czerwoną kokardką laska, niepewne ruchy, nieukończona robótka, wiele kapeluszy, zawsze z rondem ocieniającym oczy… – Nie jest tak, żeby można było coś zaradzić – ciągnęła łagodniej. – O ile wiem, to nieuleczalne, więc to moja sprawa. – Wypiła łyk herbaty i skrzywiła się. – Rumianek – powiedziała – podobno usuwa toksyny. Smakuje jak kocie siuśki. – Postawiła filiżankę ostrożnie. – Brak mi książek – przyznała. – Ostatnio za słabo widzę druk. Ale Luc mi czasami czyta. Pamiętasz, kazałam nu poczytać głośno Rimbauda w tamtą pierwszą środę? Przytaknęłam.

– Mówi pani tak, jakby tamta środa była przed laty.

– Bo była. – Ton jej się zmienił, teraz prawie bez intonacji. – Mam to, co uważałam za niemożliwe, Yianne. Mój wnuk odwiedza mnie codziennie. Rozmawiamy jak dwoje dorosłych. To dobry chłopiec, ma dość serca, żeby trochę się o mnie martwić…

– Armande, on panią kocha – przerwałam – wszyscy panią kochamy. Zachichotała.

– Może nie wszyscy. Ale to nieważne. Wszystko, czego kiedykolwiek chciałam, mam tutaj i teraz. Mam SwóJ dom, przyjaciół, wnuka… -Wlepiła we mnie oczy. – nie dam sobie tego zabrać – oświadczyła buntowniczo.

– Nie rozumiem. Nikt nie może pani zmusić do…

– Nie mówię o ludziach – przerwała. – Cussonnet niech bajdurzy, ile chce, o przeszczepach rogówek i badaniach, i terapii laserowej, i o czymś tam – wyraźnie takie osiągnięcia medycyny jej nie imponują – ale to nie zmieni nagich faktów. Prawdą jest, że tracę wzrok i niewiele ktokolwiek może zrobić, żeby to powstrzymać. – Zaplotła ręce zrezygnowana. – Powinnam była zwrócić się do niego wcześniej – podjęła po chwili. -Teraz pogarsza się nieodwracalnie. To najwyżej sześć miesięcy częściowego widzenia, tyle on może mi zapewnić, a potem Le Mortoir, czy chcę, czy nie chcę, aż do dnia, w którym umrę. – Umilkła na chwilę. – Mogłabym żyć jeszcze dziesięć lat -powiedziała w zamyśleniu, jakby powtarzała słowa Reynauda.

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, powiedzieć, że może nie jest tak źle, ale zaraz je zamknęłam.

– Nie miej takiej miny, dziewczyno. – Kpiąco szturchnęła mnie łokciem. – Po uczcie złożonej z pięciu dań chciałoby się kawy i likieru, prawda? No, bo przecież nie uznałoby się nagle, że czas na miseczkę kleiku, prawda? Można by sobie zamówić dodatkowy deser.

– Armande…

– Nie przerywaj. – Oczy jej błyszczały. – Mówię o tym, że trzeba wiedzieć, kiedy skończyć, Yianne. Trzeba wiedzieć, kiedy odsunąć talerz i zamówić likiery. Za dwa tygodnie będę miała osiemdziesiąt jeden lat…

– To wcale nie taka starość. – Ten protest był lamentem wbrew mojej woli. – Nie mogę uwierzyć, że pani tak do tego podchodzi.

Popatrzyła na mnie.

– A czy to nie ty powiedziałaś Guillaume'owi, żeby zostawił Charly'emu trochę godności?

– Pani nie jest psem! – palnęłam gniewnie.

– Nie jestem – odpowiedziała spokojnie Armande -więc mam wybór.

Srogie miasto ten Nowy Jork z blichtrem swoich tajemnic. Zimne w zimie i upalne latem. Po trzech miesiącach nawet ten hałas staje się swojski, zwyczajny. Odgłosy samochodów, gwar uliczny tworzą jedną dźwiękową płachtę powlekającą tę metropolię jak deszcz. Przechodziła przez jezdnię, wracając z delikatesów, trzymała oburącz brązową torbę z naszym obiadem, spotkałam ją w połowie drogi, podchwyciłam jej wzrok na tej ruchliwej ulicy, gdzie za nią na tablicy ogłoszeniowej była reklama papierosów Marlboro: mężczyzna stojący na tle czerwonego krajobrazu gór. Zobaczyłam, jak nadjeżdża… Otworzyłam usta, żeby krzyknąć, ostrzec ją… Zdrętwiałam. Na sekundę, tylko na jedną jedyną sekundę. Czy lęk mi przykuł język do podniebienia? Czy po prostu tak wolno się reaguje wobec nieuchronności niebezpieczeństwa i myśl dociera przez całą straszną wieczność? Czy też może to sprawiła nadzieja, ten jej rodzaj, który przychodzi, kiedy już wszystkie marzenia uleciały w strzępach, a to, co pozostaje, jest długą powolną udręką udawania?

Oczywiście, maman. Oczywiście pojedziemy na Florydę. Oczywiście.

45
{"b":"122919","o":1}