Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A chcesz? Wzruszyła ramionami.

– Chyba – odpowiedziała.

Mówię sobie – nad ranem, kiedy wszystko wydaje się możliwe i nerwy mi zgrzytają jak nienaoliwione zawiasy tej postaci z kosą na wieży – że mój lęk jest irracjonalny. Co on może nam zrobić? Jak mógłby nas skrzywdzić, nawet jeżeli ma taki zamiar? On nic nie wie. Nie może nic o nas wiedzieć. Nie ma żadnej mocy.

Oczywiście, że ma – mówi we mnie głos mojej matki. -On jest Człowiekiem w Czerni.

Anouk, uczulona na moje nastroje, przewraca się we śnie niespokojnie. Wie, że nie śpię, dlatego usiłuję się wynurzyć z grzęzawiska majaków. Oddycham miarowo przez dłuższą chwilę, aż znowu spokojnie zasypia.

Człowiek w Czerni to fikcja, mówię sobie stanowczo. Ucieleśnienie lęków podświadomości, maska karnawałowa. Opowieść na ciemne wieczory. Cienie w obcym pokoju.

Potwierdzenia nie ma, tylko znowu widzę ten obraz, jasny jak na szkle: Reynaud przy łóżku starca, czeka, porusza wargami, może się modli, za Reynaudem ogień jak blask słońca wpadający przez witraż. Ten obraz nie uspokaja. Jest coś drapieżnego w postaci księdza, jest pomiędzy tymi dwoma twarzami zaczerwienionymi łuną jakieś podobieństwo tajemniczo groźne. Sięgam w studia psychologiczne. To wizerunek Człowieka w Czerni, pierwowzór, który jest odbiciem mojego lęku przed nieznanym. Nieprzekonujące. Cząstka mnie, nie moja, tylko mojej matki, ujmuje sprawę dosadniej.

Jesteś moją córką, Yianne – przypomina mi nieubłaganie – więc wiesz, co to znaczy.

To znaczy przenoszenie się z podmuchem zmiennego wiatru, oglądanie przyszłości w odkrytej karcie, nasze życie jest jak ciągła fuga…

– Nie jestem niczym specjalnym – prawie bezwiednie mówię na głos.

– Maman – odzywa się Anouk zaspanym głosikiem.

– Psst – uciszam ją. – Jeszcze nie dzień, śpij dalej.

– Zaśpiewaj mi piosenkę, maman – mamrocze, wyciągając do mnie rękę w mroku – zaśpiewaj znów o wietrze.

Śpiewam i słucham, jak śpiewam przy akompaniamencie cichego zgrzytania wiatrowskazu na kościelnej wieży

Via l'bon vent, v'la l'joli vent, Via l'bon vent, ma mię m'appelle, Via l'bon vent, v'la l'joli vent, Via l'bon vent, ma mię m'attend

Po chwili Anouk oddycha miarowo, znaczy się – śpi. Jej dłoń mięknie w mojej dłoni. Kiedy Roux skończy pracę na strychu, ona znów będzie miała swój nowy pokój i obie będziemy sypiały lepiej. Dzisiejsza noc wydaje się zbyt bliska tamtych nocy w pokojach hotelowych, w których sypiałyśmy we dwie, moja matka i ja, i wilgoć naszych oddechów skraplała się na okiennych szybach, i nigdy nie cichły odgłosy ruchu ulicznego za oknem.

Via l'bon vent, v'la l'joli vent…

Nie tym razem, przyrzekam sobie w ciszy. Tym razem zostaniemy, cokolwiek się stanie. A jednak nawet kiedy już zasypiam, powtarzam tę myśl nie tylko z pragnieniem, ale i z niewiarą.

31

Środa, 19 marca

Wydaje się, że ostatnio w sklepie tej Rocher jest mniejszy ruch. Armande Yoizin przestała przychodzić, chociaż odkąd wróciła do zdrowia, widziałem ją kilkakrotnie, szła krokiem zdecydowanym i tylko trochę korzystała z laski. Nieraz idzie u jej boku Guillaume Duplessis, ciągnąc za sobą tego chudego szczeniaka, a Luc Clairmont codziennie odwiedza ją w Les Marauds. Caroline Clairmont, gdy nadmieniłem, że jej syn potajemnie widuje się z Armande, sztucznie się uśmiechnęła.

– Nie mogę sobie z nim ostatnio poradzić, mon pere -poskarżyła się. – W jednej chwili taki grzeczny chłopiec, taki posłuszny, a już w następnej… – Uniosła wymanikiurowane dłonie do dekoltu teatralnym gestem. – Tylko mu powiedziałam… bardzo łagodnie… że chyba powinien mi mówić, kiedy idzie w odwiedziny do babci. -Westchnęła. -Tajemniczy, jak gdyby myślał, że ja bym miała mu za złe, głuptas. Oczywiście, że nie mam, powiedziałam mu. To cudownie, że jesteś z babcią w dobrej komitywie… Ostatecznie ty będziesz po niej dziedziczył. A on nagle wrzasnął na mnie i powiedział, że nie obchodzą go te pieniądze, że nie chce mi nic mówić, bo wie, że wszystko bym zepsuła. I że ja jestem wścibską bibliofanką… to jej określenie, mon pere, sam tego nie wymyślił. – Otarła oczy wierzchem dłoni uważnie, aby nie rozmazać nieskazitelnego makijażu. – Czym zawiniłam, pereł Przecież nieba bym mu przychyliła, daję mu wszystko. A on odwraca się ode mnie, rzuca mi to wszystko w twarz, bo tak go nastawia ta kobieta… – Głos miała mocny pomimo łez. -Ostrzejsza niż jad węża! – Jęknęła. – Ksiądz nie może sobie wyobrazić, co to znaczy dla matki.

– Och, nie pani jedna cierpi wskutek dobrych chęci wszędobylskiej madame Rocher – powiedziałem. – Niech pani się rozejrzy, jakie ona tu zmiany wprowadziła zaledwie w ciągu kilku tygodni.

Caroline pociągnęła nosem.

– Dobrych chęci! – powtórzyła szyderczo. – Ksiądz jest zbyt łaskawy. To wiedźma! Matki omal mi nie zabiła, syna mi zbuntowała…

Potakiwałem.

– Już nie mówiąc o tym, że rozbiła małżeństwo Muscatów – ciągnęła Caroline. – Ksiądz mnie zdumiewa, mon pere, tyle ma do niej cierpliwości. Rzeczywiście ksiądz mnie zdumiewa. – Wlepiła we mnie oczy, w których błyskała złośliwość. -I nie rozumiem, dlaczego ksiądz nie wykorzystuje swojego wpływu przeciwko niej.

Wzruszyłem ramionami.

– Och, jestem tylko wiejskim księdzem – powiedziałem – nie mam żadnego wpływu. Mogę potępić, lecz… Przerwała mi.

– Może ksiądz zrobić o wiele więcej, niż potępiać! Powinniśmy byli posłuchać księdza od początku. Ani przez chwilę nie powinniśmy byli tolerować jej tutaj.

Wzruszyłem ramionami.

– Każdy jest mądry po fakcie – upomniałem ją. – Nawet pani popierała jej sklep, o ile pamiętam. Zaczerwieniła się.

– Moglibyśmy pomóc księdzu – powiedziała. – Georges,

Paul Muscat, Arnauldowie i oboje Drou, Prudhom-me'owie… Moglibyśmy połączyć siły. Rozgłosić. Wystąpić przeciwko niej, nawet teraz.

– Na jakiej podstawie? Ta kobieta nie narusza prawa, uznano by to za złośliwe plotki i nic byście nie zyskali. Uśmiechnęła się półgębkiem.

– Moglibyśmy storpedować ten jej drogocenny festiwal – powiedziała.

– Tak?

– Właśnie. – W tym podnieceniu stała się szpetna. -Georges widuje się z mnóstwem ludzi. Jest bogaty. Muscat także ma znajomości. Widuje się z ludźmi. Umie przekonać. Komitet mieszkańców…

– Aha, Muscat. Pamiętam jego ojca, lato rzecznych Cyganów.

– Jeżeli ona na tym festiwalu splajtuje… a słyszałam, że w przygotowanie już włożyła sporo pieniędzy…, to może pod naciskiem…

– Może – przytaknąłem nieopatrznie, lecz się zreflektowałem. – Naturalnie ja bym w tym nie uczestniczył… nie okazałbym… braku miłosierdzia.

Sądząc z wyrazu jej twarzy, zrozumiała doskonale.

– Naturalnie. – Przytaknęła, już kwapiąc się do intrygowania. Przez chwilę czułem dla niej wyłącznie pogardę, dyszała i łasiła się niczym suka z cieczką, lecz nierzadko za pomocą takich właśnie niegodnych narzędzi, mon pere, dokonuje się naszego dzieła.

Ostatecznie ty, mon pere, powinieneś wiedzieć,

47
{"b":"122919","o":1}