Figurka z plasteliny jeszcze jest przy łóżku Anouk, która ten obrazek dzisiaj nalepiła na ścianie nad łóżkiem.
– Pantoufle mi powiedział, co zrobić. – Wzięła go w objęcia.
W tym świetle zobaczyłam go zupełnie wyraźnie, jak dziecko z wąsikami. Nieraz mówię sobie, że powinnam ją zniechęcić do udawania, ale to byłoby wtrącanie się w jej samotność. Niewykluczone, że jeżeli zostaniemy tutaj, Pantoufle ustąpi miejsca bardziej konkretnym towarzyszom zabaw.
– Cieszę się, że jesteście nadal przyjaciółmi. – Pocałowałam ją w czubek kędzierzawej głowy. – Zapytaj Jeanno-ta, czy chce przyjść w tych dniach do nas, żeby pomóc przy zmianie wystawy. Możesz zaprosić też innych kolegów i koleżanki.
– Ten domek z piernika? – Oczy jej zajaśniały jak blask słońca na wodzie. – Och, dobrze! – Przebiegła przez sklep, kipiąc życiem, omal nie przewracając stołka, wielkim skokiem przesadzając niewidzialną przeszkodę, pędziła na górę po trzy stopnie naraz.
– Ścigaj się ze mną, Pantoufle!
Głośno trzasnęła drzwiami o ścianę – łup, łup. Nagle boleśnie wezbrało mi serce słodyczą, miłością do niej i jak zawsze w takich chwilach czujność mnie opuściła. Moja obca córeczka. Nigdy w bezruchu, nigdy cicha!
Nalałam sobie jeszcze jeden kubek czekolady i odwróciłam się, bo zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Przez sekundę zobaczyłam twarz łysego w całej naturalności, oczy taksujące, podbródek wysunięty, potem jego wyprostowane ramiona, żyły nabrzmiałe na gołych, błyszczących przedramionach. Uśmiechnął się blado, bez ciepła.
– Monsieur Muscat, prawda? – Zastanowiłam się, po co przyszedł. Był jakoś zupełnie nie na miejscu; spod oka zerknął na wystawę, spojrzał na mnie, przy czym jego niedbały wzrok osunął się na moje piersi raz, drugi.
– Czego ona chciała? – zapytał niegłośno, ale z silnym akcentem. Potrząsnął głową jakby z niedowierzaniem. -
Czego, do diabła, chciała w takim sklepie? -Wskazał tacę z migdałami po pięćdziesiąt franków paczka. -Takich frykasów! – Zaapelował do mnie, rozkładając ręce. -To przecież na wesela i na chrzciny. A jej po co weselne i chrzci-nowe desery? – Znów się uśmiechnął. Już się przymilał, próbował mnie oczarować bez powodzenia. – Co kupiła?
– Pan zapewne ma na myśli Josephine.
– Moją żonę. – Wypowiedział te słowa z dziwnym naciskiem. -Tak jest z babami. Człowiek w pocie czoła haruje, żeby zarobić na życie, a one co wyprawiają? Marnotrawią.
– Jeszcze jednym machnięciem ręki ogarnął szeregi czekoladowych klejnotów, marcepanowe girlandy, srebrny papier, kwiaty i jedwab. – Więc co kupiła, jakiś prezent? Dla siebie samej. – Parsknął śmiechem, uradowany ze swojego dowcipu.
Nie wiedziałam, o co mu właściwie chodzi. Ale jego agresywny sposób bycia, nerwowość w oczach i gestykulacja sprawiły, że stałam się ostrożna. Mnie on nie zagraża -nauczyłam się dosyć przez długie lata z matką, żeby dawać sobie radę w najrozmaitszych okolicznościach, ale pomyślałam o Josephine. Zanim zdołałam temu zapobiec, zasnuł mi jej męża dym przed oczami i ujrzałam kłykcie zbryzgane krwią. Zacisnęłam pięści pod ladą. Żadnych emanacji tego człowieka nie chcę widzieć.
– Myślę, że to chyba nieporozumienie – powiedziałam.
– Zaprosiłam Josephine na szklankę czekolady. Po znajomości.
– Och. – Przez chwilę wydawał się zaskoczony. Potem znów parsknął szczekliwym śmiechem, teraz prawie szczerym, zaprawionym pogardą.
– Pani chce się z nią przyjaźnić? – Znów spojrzał taksu-jąco. Poczułam, że porównuje mnie z Josephine. Strzelał wzrokiem ku moim piersiom nad ladą. I kiedy znów się odezwał, nieomal gruchał, w swoim mniemaniu uwodzicielsko.
– Pani tutaj jest nowa, prawda? Przytaknęłam.
– Może moglibyśmy spotkać się kiedyś. Wie pani, poznać się bliżej.
– Może – powiedziałam niedbale. – Może mógłby pan poprosić żonę, żeby też przyszła – dodałam gładko. Spojrzał na mnie znowu, tym razem badawczo.
– Ona nic nie mówiła, prawda? Chyba mnie… Przerwałam mu niewinnie.
– Na jaki temat? Szybko potrząsnął głową.
– Na żaden. Żaden. To gaduła, gada, żeby po prostu gadać. Nic innego nie robi. Dzień w dzień. – Znowu szczeknięcie niewesołego śmiechu. – Wkrótce się pani przekona – powiedział z satysfakcją.
Wymamrotałam coś zdawkowego. Potem odruchowo wyciągnęłam spod lady małą paczkę migdałów w czekoladzie.
– Może mógłby pan przekazać to Josephine ode mnie. Miałam jej dać i zapomniałam.
Patrzył na mnie, ale się nie ruszył.
– Dać jej to?
– Za darmo. Od firmy. – Błysnęłam moim najbardziej ujmującym uśmiechem. – Prezent.
Uśmiechnął się szerzej. Wziął te czekoladki w ładnej srebrnej saszetce.
– Doręczę. – Wepchnął paczkę do kieszeni dżinsów.
– To jej ulubione – poinformowałam.
– Niedaleko pani zajdzie w tym interesie, jeżeli będzie pani tak rozdawała darmochę – powiedział pobłażliwie. -Plajta w ciągu miesiąca. – I znów miał tę zachłanność w oczach, jak gdybym ja też była czekoladą, którą zaraz chciałby rozpakować.
– Zobaczymy – odparłam łagodnie.
Patrzyłam, jak wychodzi ze sklepu i idzie do domu nonszalancko przygarbiony, krępy, dumnym krokiem Jamesa Deana. Nie przejmując się tym, że jeszcze jest w zasięgu mojego wzroku, wyjął z kieszeni czekoladki Josephine. Może domyślał się, że patrzę! Jadł jedną po drugiej, leniwie, miarowo podnosił rękę do ust i zanim przeszedł przez rynek, czekoladek już nie było, srebrne opakowanie zgniecione w kulę trzymał w kwadratowej pięści. Pomyślałam, że zjadł jak łakomy pies wylizujący wszystko ze swojej miski przed wylizaniem miski cudzej. Kiedy mijał piekarnię, pstryknął tę srebrną kulę do pojemnika na śmieci, ale nie trafił, tylko obiła się o krawędź. Potem minął kościół i nie oglądając się za siebie, szedł dalej na avenue des Francs Bourgeois, aż jego buty mechanika na gładkich kocich łbach krzesały iskry.
12
Piątek, 21 lutego
Tej nocy znów zrobiło mi się zimno. Postać z kosą – wskaźnik pogody na wieży St. Jeróme – przez całą noc obracała się i kołysała w niespokojnym niezdecydowaniu i tak zgrzytała, ocierając się o zardzewiałe umocnienie, jak gdyby ostrzegała przed najeźdźcą. Poranek wstał w gęstej mgle, nawet wieża kościoła w odległości dwudziestu kroków od mojego sklepu wydawała się daleka i widmowa. Dzwon na mszę wzywał ochryple jak poprzez watę cukrową, niewiele osób, kryjąc się za podniesionymi kołnierzami, szło tam po rozgrzeszenie.
Anouk szybko dopijała swoje poranne mleko. Otulam ją czerwonym płaszczykiem, chociaż protestuje, wbijam jej na głowę puszystą czapkę.
– Nie chcesz zjeść śniadania?
Przesadnie stanowczo potrząsa głową i w przejściu bierze z patery na ladzie jabłko.
– A co z moim całusem?
To już się stało porannym obrzędem.
Obejmuje mnie chytrze za szyję, liże w policzek bardzo mokro, odskakuje z chichotem, przesyła całusa od drzwi i wybiega na rynek. Ocieram twarz niby to przerażona i zgorszona. Ona się śmieje szczęśliwa, pokazuje mały, ostry język.
– Kocham cię! – woła.
I wlokąc torbę, odlatuje w tę mgłę jak szkarłatny proporczyk. Wiem, że za pół minuty czapka znajdzie się na wygnaniu w torbie wśród książek, zeszytów i innych niechcianych przypomnień o świecie dorosłych. Przez sekundę znów widzę Pantoufle'a, jak kica za nią, i odpędzam ten niechciany obraz pośpiesznie. Nagła samotność, poczucie utraty – przede mną cały dzień bez Anouk. Z trudem zdławiłam impuls, przecież jej nie zawołam, żeby wróciła.
Sześcioro klientów dziś rano. Jednym z nich jest w drodze powrotnej od rzeźnika Guillaume z kawałkiem boudin zawiniętym w papier.
– Charly lubi boudin – mówi mi z powagą. – Ostatnio raczej nie ma apetytu, ale to będzie mu smakowało.
– Niech pan nie zapomni, że pan też musi jeść – upominam go łagodnie.
– Oczywiście. – Uśmiecha się do mnie po swojemu, miło i przepraszająco. – Ja jadam jak koń. Naprawdę. -I nagle już się dręczy. – Oczywiście jest wielki post. Myśli pani, że zwierzęta też powinny pościć?