Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie ma w tym udziału naszej przyjaciółki, Armande? – zapytał tonem lekkim, ale niemiłym. Odwrócił się w stronę Armande siedzącej z Guillaume'em i wnukiem. -Znów ukradkowa dobroczynność? – zawołał złośliwie.

Kiedy z powrotem odwrócił się do mnie, miał twarz bez wyrazu.

– Nie przyszedłem tu, żeby prosić o pracę. Przyszedłem, żeby zapytać, czy nie widziałaś kogoś kręcącego się koło mojej łodzi tamtej nocy.

Potrząsnęłam głową.

– Niestety, Roux. Nie widziałam nikogo.

– Dobrze. – Odwrócił się do drzwi. – Dziękuję.

– Słuchaj, zaczekaj! – zawołałam za nim. – Możesz przynajmniej napić się czekolady.

– Kiedy indziej – nieomal burknął. Czułam, jak jego gniew szuka czegoś, żeby się wyładować.

– Nadal jesteśmy twoimi przyjaciółmi – powiedziałam, kiedy doszedł do drzwi. – Armande i Luc, i ja. Usiłujemy ci pomóc.

Odwrócił się raptownie. Ponury. Oczy miał jak ostrza sierpów.

– Zrozumcie, wy wszyscy – powiedział cicho z nienawiścią, akcentem tak marsylskim, że słowa były ledwie zrozumiałe. – Nie potrzeba mi niczyjej pomocy. W ogóle nie powinienem zadawać się z wami, od tego się zaczyna. Jestem tu tak długo, bo myślałem, że może się dowiem, kto podpalił moją łódź.

I wyszedł, zataczając się niezdarnie w drzwiach przy gniewnym dźwięczeniu dzwonka.

Kiedy wyszedł, wszyscy popatrzyliśmy na siebie.

– Ci rudzi mężczyźni – powiedziała Armande ze współczuciem. – Uparci jak muły. Josephine była wstrząśnięta.

– Okropny człowiek – powiedziała. – Ty nie podpaliłaś |jego łodzi. Jakim prawem on tak cię traktuje? Wzruszyłam ramionami.

– Czuje się bezradny, miota się, nie wie, kogo winić -wyjaśniłam jej. -To naturalna reakcja. I wydaje mu się, |że proponujemy mu pomoc, bo litujemy się nad nim.

– Nie cierpię scen. – Josephine się wzdrygnęła, oczywiście myśląc o swoim mężu. – Chwała Bogu, że sobie poszedł. Teraz chyba wyjedzie z Lansquenet?

Potrząsnęłam głową.

– Nie sądzę – powiedziałam. – Ostatecznie dokąd miałby pojechać?

– 

27

Czwartek, 13 marca

Wczoraj po południu poszłam do Les Marauds, żeby porozmawiać z Roux. Znów daremnie. Zastałam drzwi tej rudery zamknięte na kłódkę od wewnątrz, wszystkie okna zasłonięte okiennicami. Wyobrażałam sobie, jak on ze swoją wściekłością zaszył się w mroku. Wołałam go i na pewno słyszał, ale się nie odzywał. Chciałam zostawić mu kartkę na drzwiach, szybko jednak się rozmyśliłam. Jeżeli raczy przyjść, to na własnych warunkach.

Anouk była ze mną, miała papierową łódkę, którą jej zrobiłam z okładki magazynu.

Kiedy stałam pod drzwiami Roux, pobiegła na brzeg rzeki i puściła tę łódkę na wodę, przytrzymując ją giętką długą gałęzią. Roux się nie pokazywał, więc zdecydowałam się wrócić do La Praline, gdzie Josephine już zaczęła robić couverture na następny tydzień. Anouk została nad rzeką.

– Uważaj na krokodyle – powiedziałam jej poważnie.

Uśmiechnęła się do mnie spod żółtego beretu. Z trąbką w jednej ręce i z witką w drugiej zaczęła alarmująco i niemelodyjnie śpiewać. Przeskakiwała z nogi na nogę, coraz bardziej podniecona.

– Krokodyle! Atak krokodyli! Strzelać z armat!

– Wolnego! – ostrzegłam ją. – Nie wpadnij do wody.

Przesłała mi zamaszyście całusa i bawiła się dalej. Kiedy na szczycie wzgórza się odwróciłam, bombardowała krokodyle grudkami darni i dolatywało cienkie buczenie jej trąbki – pauu-pi-rau przeplatane efektami dźwiękowymi bitwy – prask! plum!

Zaskakujące, że to wciąż jeszcze mnie zdumiewa – ta raptowna fala czułości. Gdybym porządnie zmrużyła oczy w ukośnie padających promieniach słońca, prawie bym zobaczyła długie, brązowe krokodyle w wodzie, za jej czerwonym płaszczykiem i żółtym beretem odcinającym się od cienia. Prawie wyobrażałam sobie tę na pół widzialną menażerię wokół Anouk. A ona odwraca się, macha do mnie ręką i piszczy:

– Kocham cię! – po czym znów zajmuje się poważną sprawą, jaką jest zabawa.

Sklep dziś po południu był zamknięty. Razem z Josephine robiłyśmy pralinki i trufle na resztę tygodnia. Już zaczęłam robić czekoladki wielkanocne. Josephine szybko się nauczyła ozdabiać czekoladowe zwierzęta, układać je w pudełkach, owijać pudełka wielobarwną wstążką. Piwnica stała się idealnym magazynem. Chłodno tam, ale nie tak zimno, żeby utworzył się na czekoladzie biały nalot, ciemno, sucho, świetnie nadaje się do przechowywania wszystkich naszych specjałów w kartonach i jeszcze wystarczy miejsca na zapasy domowe. Podłoga ze starych płyt brukowych jest zapastowana, brązowa jak dębowa posadzka. U sufitu wisi jasna żarówka. Drzwi są z gołej sośniny z otworem nisko wyciętym dla kota, którego od lat już nie ma. Nawet Anouk lubi tę piwnicę, chłód pachnący kamieniem i starym winem. Na pobielanych ścianach i płytach podłogi narysowała kolorowymi kredkami ptaki i gwiazdy.

Armande i Luc zostali w zamkniętym sklepie, żeby jeszcze trochę porozmawiać, a potem wyszli razem. Ostatnio spotykają się częściej, chociaż nie zawsze w La Pra-line; Luc dwukrotnie w zeszłym tygodniu był u niej w domu i godzinę przepracował w jej ogrodzie.

– B-babcia musi mieć porządne te klomby, teraz kiedy dom jest wyremontowany – powiedział mi z powagą. – Nie może kopać sama tak jak dawniej, a chce w tym roku mieć k-kwiaty, nie chwasty.

Wczoraj zaniósł do Armande tacę roślin z inspektów Narcisse'a i zasadził je w świeżo przekopanej ziemi pod murkiem.

– Kupiłem lawendę, pierwiosnki, tulipany i żonkile -powiedział. – Babcia lubi najbardziej te kolorowe, pachnące. Nie widzi ich wszystkich dobrze, więc wziąłem także bez, wonny lak i sz-szczodrzenicę miotlastą. Są duże, będzie widziała. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Chcę, żeby się zadomowiły przed jej urodzinami.

Zapytałam go, kiedy są urodziny Armande.

– Dwudziestego ósmego marca – padła odpowiedź -skończy osiemdziesiąt jeden lat. Już wymyśliłem p-pre-zent dla niej.

– Tak? Kiwnął głową.

– Jedwabną halkę – oznajmił trochę defensywnie. -Lubi bieliznę.

Powstrzymując uśmiech, przyznałam, że to chyba świetny pomysł.

– Będę musiał pojechać do Agen – mówił wciąż z powagą – i schować przed m-mamą, boby się stukała w czoło. -Uśmiechnął się nagle. – Może zróbmy dla babci uroczystość. Wie pani, na powitanie jej następnych dz-dziesięciu lat.

– Może zapytamy, co ona na to – podsunęłam.

O czwartej Anouk wróciła do domu, wesoła, zmęczona, zabłocona po pachy. Josephine zaparzyła dla niej herbatę cytrynową, ja przygotowałam kąpiel. Rozebrałam Anouk i zanurzyłam w ciepłej pachnącej miodem wodzie, a po-

tem we trzy jadłyśmy podwieczorek: pain au chocolat i brioche z dżemem malinowym, i pulchne słodkie morele z cieplarni Narcisse'a. Josephine wydawała się roztargniona, raz po raz obracała morelę w dłoni.

– Wciąż myślę o tym człowieku – powiedziała w końcu.

– Wiesz, o tym, który tu był dziś rano.

– Roux. Przytaknęła.

– Jego łódź się zapaliła… – zaczęła niepewnie. – Myślisz, że to mógł być wypadek?

– On tak nie myśli. Mówił, że czuł zapach benzyny.

– Co by zrobił, gdyby się dowiedział – zapytała z wysiłkiem – kto podpalił?

Wzruszyłam ramionami.

– Naprawdę nie wiem. Ale dlaczego, Josephine… Masz jakieś podejrzenie? Zaprzeczyła szybko.

– Nie. Gdyby jednak ktoś wiedział… i nie powiedział…

– zająknęła się żałośnie. – Czy on… to znaczy… co by…

Patrzyłam na nią. Nie chciała spojrzeć mi w oczy, tylko obracała bezwiednie tę morelę w dłoni. Podchwyciłam przelotny dymek z jej myśli.

– Ty wiesz kto, prawda?

– Nie.

– Słuchaj, Josephine, jeżeli coś wiesz…

– Nie, nie wiem – mruknęła stanowczo. – Chciałabym wiedzieć.

– Dobrze. Nikt ciebie w to nie wciąga. – Postarałam się przybrać ton przymilny.

– Nie, nie wiem – powtórzyła piskliwie. – Naprawdę. Zresztą on wyjeżdża, tak mówił, i nie jest stąd, i nigdy przedtem tu nie był i… – Język jej głośno mlasnął o zęby.

40
{"b":"122919","o":1}