– Widziałam go dziś nad rzeką – oznajmiła Anoukz buzią pełną brioche. – Widziałam jego dom. Odwróciłam się do niej, trochę ciekawa.
– Rozmawiał z tobą?
Przytaknęła zamaszyście.
– No pewnie. Mówił, że następnym razem zrobi sobie łódź porządną, drewnianą, która nie zatonie. To znaczy, jeżeli te bumkarty także jej nie podpalą. – Anouk doskonale naśladuje akcent Roux, Aż hasają i warczą w jej ustach duchy jego słów.
Odwróciłam głowę, żeby ukryć uśmiech.
– W jego domu jest chłodno – ciągnęła. – Pali ognisko na środku dywanu. Mówił, że mogę przychodzić, kiedy tylko będę chciała. Och… -W poczuciu winy uniosła rękę do ust. – Mówił, że jeżeli tobie nie powiem. – Westchnęła teatralnie. – A ja ci powiedziałam, maman. No nie?
Uściskałam ją ze śmiechem.
– Powiedziałaś.
Josephine była zaniepokojona.
– Myślę, że nie powinnaś wchodzić do tego domu -zwróciła się do Anouk. – Przecież naprawdę nie znasz tego człowieka. On mógłby być brutalny.
– Ja uważam, że nic jej się nie stanie. – Mrugnęłam do Anouk. – Dopóki ona rzeczywiście wszystko mi mówi. Anouk odpowiedziała mrugnięciem.
Dzisiaj odbył się pogrzeb jednej ze staruszek z Les Ma-rauds mieszkającej dalej nad rzeką – długa sprawa wskutek lęku czy szacunku. Nieboszczka miała dziewięćdziesiąt cztery lata, była krewną zmarłej żony Narcisse'a, powiedziała mi Clothilde z kwiaciarni. Narcisse w starej marynarce z samodziału, włożył czarny krawat i tylko tym zaznaczył smutną okoliczność. Reynaud w czerni i bieli, ze srebrnym krzyżem w jednej ręce i z drugą wyciągniętą powitalnie, stał przy drzwiach kościoła, żeby witać żałobników. Tych było niewielu. Może ze dwanaście nieznanych mi starych kobiet, jedna w fotelu na kółkach i z jasnowłosą pielęgniarką, niektóre krągłe i ptasie jak Armande, inne prawie przezroczyste chucherka zamarynowane w swojej późnej starości – wszystkie na czarno, w czarnych pończochach i czarnych czepkach czy chustkach, jedne w czarnych rękawiczkach, inne z gołymi rękami bladymi, i powykręcanymi, przy czym przyciskały je do płaskich piersi jak u Madonn Griinewalda. Widziałam na ogół same ich głowy, kiedy zbite w gromadę szły od minibusu. Spośród pochylonych głów od czasu do czasu migała szara twarz i z tej bezpiecznej enklawy podejrzliwie spoglądały czarne oczy na mnie, podczas gdy pielęgniarka kompetentna, rezolutna, wesoło pchająca fotel na kółkach nadawała ich przemarszowi tempo. Nie wydawało się, żeby one były smutne. Ta w fotelu miała mały czarny mszał i przed drzwiami kościoła zaśpiewała wysokim miauczącym głosem. Inne, zanim znikały w kościelnym mroku, cicho mijały Reynauda, przeważnie kiwając głowami, niektóre dawały mu kartkę z czarną obwódką do odczytania podczas mszy. Jedyny miejscowy karawan przyjechał późno. W karawanie spoczywała spowita w czarną krepę trumna, na której leżał wieniec z kwiatów. Bicie pojedynczego dzwonu brzmiało płasko. Potem w pustym sklepie usłyszałam muzykę organów, apatyczne dźwięki, jak gdyby kamyki wpadały do studni.
Josephine wyjęła z piekarnika bezy i przyszła do mnie.
– To okropne – powiedziała^ wzdrygając się.
Pamiętam wielkomiejskie krematorium i organy -"Toccata" Bacha – i tamtą tanią połyskliwą trumnę, zapach politury i kwiatów. Tamten duchowny źle wymówił nazwisko – Jean Roacher. I po dziesięciu minutach już było po wszystkim.
Śmierć powinna być uroczystością – mówiła moja matka. – Jak urodziny. Ja chcę wzlecieć jak rakieta, kiedy mój czas przyjdzie, i spaść w chmurę gwiazd i słyszeć, jak wszyscy wzlatują. Aach!
Jej popioły rozrzuciłam w porcie nocą czwartego lipca. Były sztuczne ognie i wata cukrowa. Powietrze ostro pachniało kordytem i hot dogami, smażoną cebulą i śmieciami zalegającymi w wodzie. To była ta Ameryka, o jakiej ona zawsze marzyła. Ameryka ogromnej zabawy, neonów, muzyki, tłumów ludzi pchających się, rozśpiewanych, ta cała sentymentalna, miła tandeta, jaką ona kochała. Czekałam na najwspanialszą część pokazu i kiedy niebo już było jedną wielką rozedrganą eksplozją świateł i kolorów, wtedy rzuciłam popioły w podmuch. Uleciały miękko, mieniąc się niebiesko-biało-czerwono… Powiedziałabym coś w tamtej chwili, ale wydawało się, że nic nie zostało do powiedzenia.
– Okropne – powtórzyła Josephine. – Nie cierpię pogrzebów. Nigdy na pogrzeby nie chodzę.
Milczałam, patrzyłam na cichy rynek i słuchałam tych organów. Przynajmniej to nie była "Toccata". Karawaniarze wnieśli trumnę do kościoła. Wyglądała na bardzo lekką, szli po bruku z kocich łbów żwawo i raczej niepogrzebowo.
– Wolałabym nie być tak blisko kościoła – powiedziała Josephine niespokojnie. – Nie mogę zebrać myśli, kiedy pogrzeb odbywa się tuż za drzwiami.
– W Chinach ludzie na pogrzebach są w bieli – powiedziałam jej. – I przynoszą prezenty, jaskrawoczerwone paczki, na szczęście. Puszczają fajerwerki. Rozmawiają, śmieją się i tańczą i płaczą. A w końcu wszyscy przeskakują nad dogasającym żarem stosu pogrzebowego jeden po drugim, żeby pobłogosławić ten dym.
Patrzyła na mnie z ciekawością.
– Tam też mieszkałaś? *
Potrząsnęłam głową.
– Nie. Ale znałyśmy mnóstwo Chińczyków w Nowym Jorku. Dla nich śmierć jest świętowaniem życia osoby zmarłej.
Powątpiewała.
– Nie rozumiem, jak można świętować umieranie – powiedziała w końcu.
– Nie umieranie – wyjaśniłam. – Życie. Całe życie, nawet sam koniec. – Zdjęłam czajnik z czekoladą z gorącej płytki i napełniłam dwie szklanki.
Potem weszłyśmy do kuchni po dwa jeszcze ciepłe eklery. Syropiaste w czekoladowych powłokach i podałyśmy je sobie z gęstym creme chantilly i posiekanymi orzechami laskowymi.
– Tak trochę nie w porządku jeść to w czasie pogrzebu – zauważyła Josephine, ale zjadła.
Było prawie południe, kiedy pogrzeb się skończył i te babiny wyszły na rynek oszołomione, mrugające w słonecznym blasku. Czekoladki i ekierki zostały przez ten czas zrobione. Znowu zobaczyłam Reynauda w drzwiach, a potem staruszki odjechały swoim minibusem z jaskrawożółtym napisem "Les Mimosas" na boku – i rynek znów był taki jak zwykle. Narcisse przyszedł zaraz po wyekspediowaniu żałobniczek, bardzo się pocąc w ciasnym kołnierzyku. Złożyłam mu kondolencje. Obojętnie wzruszył ramionami.
– Właściwie jej nie znałem – powiedział. – Jedna z ciotecznych babek mojej żony. Umieścili ją w Le Mortoir dwadzieścia lat temu. Goniła w piętkę.
Le Mortoir. Zobaczyłam, jak Josephine krzywi się na tę nazwę. Les Mimosas pod całą mimozową słodyczą to właśnie miejsce śmierci. Narcisse użył określenia konwencjonalnego. Ta krewna jego żony od dawna już nie żyła.
Podałam mu czarną, słodko-gorzką czekoladę.
– Może kawałek tortu – zaproponowałam. Zastanawiał się przez chwilę.
– Lepiej nie, dopóki jestem w żałobie – oświadczył. -A co to za tort?
– Bayaroise z karmelowym lukrem.
– Może kawalątek.
Josephine wyglądała przez okno na pusty rynek.
– Ten człowiek znów się tu kręci – zauważyła. – Ten z Les Marauds. Wchodzi teraz do kościoła.
Wyjrzałam z drzwi. Roux stał tuż przy bocznych drzwiach St. Jeróme. Wyraźnie wzburzony, przebierał nogami, obejmował się rękami tak, jakby mu było zimno.
Coś niedobrze. Nabrałam nagle pewności. Coś bardzo niedobrze. Kiedy patrzyłam, Roux odwrócił się^ i ruszył prosto do La Praline. Prawie przybiegł. Na progu sklepu zatrzymał się z pochyloną głową, sztywny, skruszony, nieszczęśliwy.
– Armande – powiedział. – Chyba ją zabiłem. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w niego. Bezradnie, niedorzecznie machał rękami, jak gdyby odpychał złe myśli.
– Chciałem zawiadomić tego księdza. On nie ma telefonu, więc myślałem, że może on… – Urwał. W rozpaczy mówił z tym swoim egzotycznym akcentem, niezrozumiale. Ten język pełen dziwnych gardłowych spółgłosek, skowytów mógłby być arabskim czy hiszpańskim, czy verlan, czy też jakimś tajemniczym połączeniem wszystkich trzech.
– Widziałem, że ona… i powiedziała mi, żebym poszedł do lodówki i… tam jest lekarstwo. – Znów urwał coraz bardziej wzburzony. – Nie tknąłem jej. Ja bym nie… -Wypluwał słowa z wysiłkiem jak wyłamane zęby. – Powiedzą, że napadłem na nią, że chciałem zabrać jej pieniądze. To nieprawda. Dałem jej koniaku i ona po prostu…