– I jest jakiś zapach. Taki jak latem w dziesięć sekund po uderzeniu pioruna. Woń letniej burzy i łanów zboża w strugach deszczu. – Armande z uniesieniem wpatrywała mi się w oczy. – To prawda? To co ja powiedziałam. Czym ty jesteś?
Znów to słowo.
Roześmiała się uradowana i ujęła mnie za rękę. Poczułam jej chłodną skórę, raczej liść niż skórę. Odwróciła moją dłoń.
– Wiedziałam! – Powiodła palcem po linii życia, linii serca. -Wiedziałam od razu, kiedy cię zobaczyłam! – Z głową pochyloną, takim szeptem, że to nieomal był oddech, powtórzyła: – Wiedziałam, wiedziałam. Ale nie przypuszczałam, że zobaczę cię tutaj, w tym miasteczku. – Podniosła bystry podejrzliwy wzrok. – Czy Reynaud wie?
– Nie jestem pewna. – Rzeczywiście nie miałam pojęcia, o czym ona mówi. A przecież owiał mnie zapach zmieniającego się wiatru. Daleki zapach ognia i ozonu. Zaskrzypiał dawno nieużywany mechanizm, maszyna piekielna synchronizacji. Ogarnął mnie nastrój objawienia? Czy może Josephine miała rację – Armande jest stuknięta? Ostatecznie Armande widziała Pantoufle'a.
– Niech więc Reynaud nie wie – zaleciła. Jej szalone żarliwe oczy błyszczały. – Ty wiesz, kim on jest, prawda?
Zagapiłam się na nią. Z pewnością uroiłam sobie, co ona wtedy powiedziała. Czy może nasze sny mimochodem którejś nocy dotknęły się w pędzie.
On jest Człowiekiem w Czerni.
Reynaud. Jak zła, złowróżbna karta. Znów i znów. Śmierć czekająca.
Długo po zaśnięciu Anouk kładłam karty mojej matki po raz pierwszy, odkąd umarła. Trzymałam je w szkatułce z drewna sandałowego; są miękkie, uperfumowane wspomnieniami. Przez chwilę omal ich nie zamknęłam z powrotem, oszołomiona mnogością skojarzeń, jakie mi nasuwa ten zapach. Nowy Jork: w kramach parujące hot dogi. Cafe de la Paix ze swymi doskonałymi kelnerami. Zakonnice jedzą lody przed hotelem Notre Dame. Pokoje hotelowe na jedną noc, grubiańscy portierzy, podejrzliwi żandarmi, ciekawi turyści. I nad tym cień tego, bezimiennej nieuchronności, przed którą uciekałyśmy.
Ja nie jestem moją matką. Nie jestem zbiegiem. Jednak muszę zobaczyć, wiedzieć i ta potrzeba jest tak wielka, że nagle znów wyjmuję karty ze szkatułki i kładę je jak moja matka na łóżku. Spoglądam za siebie, czy Anouk nadal śpi. Nie chcę, żeby ona wyczuła mój niepokój. Tasuję karty, rozdzielam, tasuję, rozdzielam, dopóki nie zostają mi ostatnie cztery. Dziesięć mieczy, śmierć. Trzy miecze, śmierć. Dwa miecze, śmierć. Rydwan. Śmierć.
Pustelnik. Baszta. Rydwan. Śmierć.
To karty mojej matki. To nie ma nic wspólnego ze mną, mówię sobie, chociaż Pustelnika dosyć łatwo utożsamić. Ale Baszta? Rydwan? Śmierć?
Karta śmierci, słyszę w sobie głos mojej matki, nie zawsze oznacza śmierć fizyczną, może oznaczać tylko śmierć jakiejś drogi życia. Zmianę. Inny kierunek wiatru. Czy właśnie to zapowiada teraz?
Nie wierzę we wróżby. Przynajmniej nie tak jak matka wierzyła, znajdując w nich sposób nakreślania naszych przypadkowych torów. Dla mnie to nie jest pretekst do bierności, podpora, kiedy wszystko złe obraca się na gorsze, porządkowanie chaosu wewnętrznego. Słyszę jej głos teraz; brzmi tak samo, jak brzmiał na statku, jej siła wtedy już się zmieniała w czysty upór, poczucie humoru zmieniło się w obłędną rozpacz.
A Disneyland? Jak myślisz? Everglades na Florydzie? Tyle jest do zobaczenia w tym Nowym Świecie, tyle że nawet nie zaczęłyśmy marzyć o tym, no nie? Czy nie to mówią karty?
Wtedy już na każdej karcie była Śmierć i był Człowiek w Czerni, który zaczął znaczyć to samo. Uciekałyśmy przed nim, a on podążał za nami wpakowany w szkatułkę z drewna sandałowego.
Dla odtrucia czytałam Junga, Hermana Hesse i dowiadywałam się o zbiorowej nieświadomości. Wróżby mają nam mówić to, co już wiemy. To, czego się lękamy. Na świecie nie ma żadnych demonów, jest tylko zbiór prawzo-rów wspólnych dla wszystkich cywilizacji. Lęk przed utratą – Śmierć. Lęk przed przemieszczeniem – Baszta. Lęk przed przemijaniem – Rydwan.
A przecież Matka umarła.
Odkładam karty pieczołowicie do wonnej szkatułki. Żegnaj, mamo. Tutaj nasza podróż się kończy. Tutaj zostaniemy, żeby zmierzyć się z tym, cokolwiek wiatr nam przyniesie. Już nie będę wróżyć z kart.
13
Niedziela, 23 lutego
Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem. Wiem, że mnie słyszysz, mon pere, a nikomu innemu nie chciałbym się wyspowiadać. Z pewnością nie biskupowi bezpiecznemu w swojej dalekiej diecezji w Bordeaux. Kościół wydaje mi się taki pusty. Głupio mi u stóp ołtarza podnosić wzrok na umęczonego Pana Naszego. Pozłota zmatowiała od dymu świec, ciemne plamy nadają figurze jakąś tajemniczą chy-trość, modlitwa, dawniej takie błogosławieństwo, źródło radości dla mnie, teraz jest brzemieniem, krzykiem ze zbocza ponurej góry, zagrażającej w każdej chwili lawiną. Czy ja zwątpiłem, mon pere? Ta cisza we mnie, ta niezdolność do wznoszenia modłów, aby oczyścić się, spokor-nieć… czy to moja wina? Rozglądam się po tym kościele, który jest moim życiem, i staram się go kochać. Kochać, jak ty kochałeś te figury – St. Jeróme z nadłupanym nosem, uśmiechniętą, Najświętszą Maryję Pannę, Joannę d'Arc ze sztandarem, świętego Franciszka z pomalowanymi gołębiami. Nie cierpię ptaków. Może grzeszę tym przeciwko mojemu imiennikowi, ale nic na to nie poradzę. Ich skrzeczenie, ich brudy – nawet u drzwi i na pobielanych ścianach kościoła zielonkawe maźnięcia odchodów – łopot w czasie kazania… Truję szczury, które nawiedzają zakrystię i podgryzają ornaty. Czyż więc nie powinienem również truć gołębi, które zakłócają moje nabożeństwo? Usiłowałem, mon pere, lecz daremnie. Może święty Franciszek je chroni.
Gdybym tylko mógł być większy duchem. Moja małość uprzedza mnie, inteligencja – o ileż wyższa niż inteligencja mojej trzódki – tylko sprawia, że tym słabsze, tym marniejsze jest naczynie, które Bóg wybrał, aby Mu służyło. Czy ta parafia to moje przeznaczenie? Marzyłem o ważniejszych sprawach, o ofiarach, męczeństwie. Zamiast tego marnuję czas na starania niegodne mnie, niegodne ciebie, mon pere.
Mój grzech to małostkowość. Z tej właśnie przyczyny Bóg milczy w domu Swoim. Wiem o tym, ale nie mam pojęcia, jak wyleczyć się z tej choroby. Zaostrzyłem sobie przestrzeganie wielkiego postu nawet w dni niepostne, Dzisiaj, na przykład, wylałem niedzielne wino na hortensje, co dobrze mi zrobiło. Tylko wodą i kawą będę popijać posiłki, kawą czarną bez cukru, który osłodziłby jej gorycz. Dzisiaj jadłem sałatkę z marchwi i oliwek – jak korzenie i jagody na pustkowiu. Fakt, czuję się trochę oszo łomiony, lecz nie jest to nieprzyjemne. Sumienie wyrzuca mi, że w umartwieniach znajduję przyjemność, przeto postanawiam wyjść na ścieżkę pokusy. Postoję przez pięć minut przy oknie rotisserie, będę patrzył na rożen z kurczakami. Jeżeli Arnauld zacznie mi dokuczać, tym lepiej, W każdym razie on powinien zamknąć na cały wielki post,
Co do Yianne Rocher, w tych dniach raczej o niej nie myślałem. Przechodząc obok jej sklepu, odwracam głowę. Handel tam kwitnie pomimo postu i dezaprobaty prawomyślne-go elementu Lansquenet. Nasi parafianie nie nają za dużo pieniędzy na codzienne potrzeby, a cóż dopiero na subsydiowanie cukierni bardziej odpowiedniej w wielkim mieście.
La Celeste Praline. Nawet ta nazwa jest wykalkulowa-ną zniewagą. Pojadę autobusem do Agen i w agencji nieruchomości złożę zażalenie. Przede wszystkim nie należało jej pozwolić na wydzierżawienie. Taki sklep w centralnym punkcie przyciąga ludzi, kusi. Trzeba poinformować biskupa. Może on zdoła wywrzeć wpływ, którego ja nie posiadam. Napiszę dzisiaj do niego.
Widuję ją czasami na ulicy. Ma płaszcz przeciwdeszczowy, żółty w zielone stokrotki, długi, lecz przecież dziecięcy, trochę nieprzyzwoicie wygląda na dorosłej kobiecie. Włosów nie zasłania nigdy, nawet przed deszczem, mokre błyszczą jak skóra foki. Wyżyma je jak powróz, gdy wchodzi pod swoją markizę. Często pod tą markizą chronią się ludzie, gdy deszcz tak pada nieskończenie, i oglądają wystawę. Ona już zainstalowała kominek elektryczny dość blisko kontuaru, aby jej było ciepło, ale nie za blisko towaru, aby się nie zepsuł. Z tymi stołkami, szklanymi dzwonami pełnymi łakoci i srebrnymi dzbankami podgrzewanej czekolady lokal ten wygląda raczej jak kawiarnia niż sklep. Bywa, że widuję tam dziesięć albo i więcej osób naraz, niektóre stoją, inne opierają się o wyściełany kontuar i rozmawiają. W niedzielę i w środę po południu bije stamtąd w wilgotne powietrze zapach pieczenia, a ona stoi w drzwiach, po łokcie w mące, i zuchwale zagaduje przechodniów. Jestem zdumiony, że tylu ich już zna po imieniu – zanim ja poznałem całą moją trzód-kę, minęło sześć miesięcy – i może mówić z nimi o ich sprawach, kłopotach. Z Balireau o artretyzmie. Z Lambertem o synu w wojsku. Z Narcisse'em o jego nagrodzonych storczykach. Ona wie nawet, jak się wabi pies Duplessisa. Och, jest szczwana. Gdy tak stoi, nie sposób przejść, nie widząc jej. Każdy musi zareagować, inaczej wyda się chamem. Nawet ja – nawet ja muszę uśmiechnąć się i kiwnąć głową, aczkolwiek w duchu kipię. Jej córka nie lepsza od niej, biega samopas w Les Marauds z bandą przeważnie starszych od niej dziewcząt i chłopców, ośmio- czy dziesięcioletnich, którzy traktują ją czule jak młodszą siostrzyczkę, jak maskotkę. Zawsze te smarkacze biegają razem, wrzeszczą, udają bombowce albo że strzelają do siebie, skandują coś chórem, buczą. Wśród nich jest Jean Drou ku zatroskaniu jego matki. Zakazy nie pomagają, ten hul-taj buntuje się z dnia na dzień coraz bardziej i wychodzi przez okno, gdy matka zamyka go na klucz.