Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mam jednakże, mon pere, poważniejsze zmartwienia niż wybryki kilkorga niesfornych bachorów. Dzisiaj przed mszą, przechodząc przez Les Marauds, zobaczyłem przycumowaną przy brzegu Tannes łódź mieszkalną z rodzaju takich, jakie ty, mon pere, i ja dobrze znamy. Nędzota pomalowana na zielono, lecz łuszcząca się żałośnie, z maleńkiego komina lecą czarne niezdrowe opary, buda jak szałasy tekturowe w bidonvilles Marsylii, kryta blachą falistą. Ty, mon pere, i ja wiemy, co to znaczy. Co to przyniesie. Pierwsze wiosenne dmuchawce wysuwają się z mokrej przydrożnej darni. Co rok oni próbują płynąć w górę rzeki z dużych miast, ze slumsów albo, co gorsza, z dalszych stron, z Algierii, z Maroka. Szukają pracy. Szukają miejsca, aby osiąść i się rozmnażać… Potępiłem ich w dzisiejszym kazaniu, lecz wiem, że i tak niektórzy parafianie -Narcisse między innymi – powitają ich gościnnie na złość mnie.

To włóczędzy. Nie mają ani krzty szacunku dla żadnych wartości. To rzeczni Cyganie, roznosiciele chorób, złodzieje, kłamcy, mordercy, gdy tylko występek może im ujść na sucho. Niech zostaną, a podepczą wszystko, co myśmy tu wypracowali, mon pere. Całe to nauczanie. Ich dzieci będą biegać z naszymi, aż wszystko, cośmy dla naszych dzieci zrobili, obróci się wniwecz. Będą odbierali naszym dzieciom rozum. Będą uczyli nienawidzić i lekceważyć Kościół. Lenić się i wymigiwać od odpowiedzialności. Popełniać zbrodnie i zażywać narkotyki. Czy poszło już w zapomnienie to, co stało się tamtego lata? Czy parafianie tutaj myślą, że to się nie powtórzy? Czy są aż tak bardzo głupi?

Po południu poszedłem do tej łodzi mieszkalnej. Jeszcze dwie dołączyły, jedna czerwona, jedna czarna. Deszcz przestał padać, na sznurze rozpiętym pomiędzy tymi dwoma nowo przybyłymi wisiało pranie, odzież dziecięca. Na pokładzie czarnej łodzi siedział tyłem do mnie jakiś drab i łowił ryby. Długie rude włosy miał związane szmatą, gołe ręce aż do ramion wytatuowane henną. Przystanąłem i patrzyłem na te nędzne łodzie, zastanawiałem się nad tą biedą tak wyzywającą. Co dobrego ci ludzie czynią dla siebie? Jesteśmy krajem zamożnym, europejskim mocarstwem. Na pewno byłaby praca dla tych ludzi, dobra praca, dobre mieszkania… Dlaczego więc wolą żyć w nieróbstwie i nieszczęściu? Czy są aż tak leniwi? Rudy drab na pokładzie czarnej łodzi podniósł dwa palce – jakiś znak ochronny na mój widok – i znów zajął się wędkowaniem.

– Nie wolno wam tu zostać! – zawołałem przez wodę. -To teren prywatny! Popłyńcie dalej!

Śmiech i szyderstwa doleciały do mnie. Skronie mi za-pulsowały gniewem, lecz zachowałem spokój.

– Możecie ze mną porozmawiać! – zawołałem. – Jestem księdzem! Może znajdziemy jakieś rozwiązanie!

Kilka twarzy ukazało się w oknach i drzwiach łodzi. Zobaczyłem czworo dzieci, młodą kobietę z niemowlęciem i kilkoro starszych, wyszarzałych tak charakterystycznie, ich twarze były ostre i podejrzliwe. Zobaczyłem, że odwracają się do rudego, jakby on miał zdecydować, więc zawołałem w jego stronę.

– Hej, ty!

Wstał uprzejmie z ironicznym respektem.

– Może podejdź tu porozmawiać! Lepiej wyjaśnię, o co chodzi, jeżeli nie będę musiał wrzeszczeć przez pół rzeki! – zawołałem.

– Proszę wyjaśnić – powiedział. Mówił z okropnym akcentem marsylskim, z trudem rozumiałem słowa. – Ja dobrze słyszę.

Tamci na innych łodziach trącali się łokciami i bezczelnie chichotali. Czekałem cierpliwie, dopóki nie ucichli.

– To jest teren prywatny – powtórzyłem. – Niestety, nie

możecie tu zostać. Tutaj mieszkają ludzie. – Wskazałem domy nad rzeką na avenue des Marais. Niejeden z tych domów jest opuszczony, popada w ruinę wskutek wilgoci i zaniedbania, ale niektóre są jeszcze zamieszkane. Rudy patrzył na mnie pogardliwie.

– Tutaj też mieszkają ludzie. -Wskazał tamtych.

– Rozumiem, niemniej… Przerwał mi:

– Niech się ksiądz nie martwi. Nie zostaniemy długo -oświadczył bezapelacyjnie. – Musimy naprawić łodzie, zebrać zapasy. Nie możemy tego zrobić na głuchej wsi. Będziemy tu dwa tygodnie, trzy najdłużej. Myśli ksiądz, że da się to przeżyć, hę?

– Może jakaś większa miejscowość… – Mierziła mnie jego bezczelna mina, lecz zachowałem spokój. – W takim miasteczku jak Agen może…

Przerwał mi znowu.

– Tam niedobrze, stamtąd płyniemy. – No pewnie. W Agen nie patyczkują się z włóczęgami. Gdybyśmy tylko w Lansquenet mieli policję. – Silnik mi przecieka. Ciągnę olej po rzece całymi kilometrami. Muszę naprawić, zanim ruszymy dalej.

Wyprostowałem ramiona.

– Nie sądzę, abyście tutaj znaleźli to, czego szukacie.

– No, każdy obstaje przy swoim zdaniu – powiedział na pożegnanie, prawie rozbawiony.

Któraś ze starszych kobiet roześmiała się ochryple.

– Nawet ksiądz ma do tego prawo.

Jeszcze więcej śmiechu. Zachowałem spokój i godność. Tacy nie są warci mojego gniewu. Odwróciłem się, chcąc już odejść.

– Ho, ho, monsieur le cure – usłyszałem za sobą głos i wbrew woli się wzdrygnąłem. Armande Voizin zakrakała śmiechem. – Ksiądz zdenerwowany? – zapytała złośliwie. -Nic dziwnego. Tutaj ksiądz nie jest na swoim terytorium, prawda? W jakiej misji tym razem? Nawracanie pogan?

– Madame. – Pomimo bezczelności ukłoniłem jej się grzecznie. – Ufam, że zdrowie pani służy.

– Och, ufasz? – Nawet jej czarne oczy się śmiały. – Ale czy to nie przykre dla ciebie, kiedy chciałbyś mi jak najprędzej udzielić ostatnich sakramentów?

– Nic podobnego – powiedziałem zimno, z godnością.

– Świetnie, bo ta stara owieczka nigdy nie wróci do zagrody – oświadczyła. – Tak czy owak to dla księdza przykre. Pamiętam, jak twoja mama mówiła…

Przerwałem jej ostrzej, niż zamierzałem.

– Obawiam się, madame, że dziś nie mam czasu na pogawędkę. Trzeba tych ludzi – wskazałem rzecznych Cyganów – stąd usunąć, zanim sytuacja wymknie się z rąk. Muszę mieć na względzie dobro mojej trzódki.

– Ale z ciebie teraz krasomówca -zauważyła A^rmande ospale. – Dobro mojej trzódki. Pamiętam, jak byłeś małym chłopcem i bawiłeś się w Indian w Les Maramds. Czego nauczyli cię w mieście oprócz pompatyczności i wysokiego mniemania o swoim posłannictwie?

Bezsilnie skarciłem ją wzrokiem, Ona jedna w Lans-quenet z lubością mi przypomina to, o czym ch_cę zapomnieć. Przyszło mi na myśl, że kiedyumrze, pamięć o tym umrze razem z nią, i prawie się ucieszyłem.

– Pani może się podobać najazd włóczęgów na. Les Ma-rauds – powiedziałem jej ostro. – Ale inni… pani córka wśród nich… rozumieją, że jeżeli ich się wpuści na próg…

Parsknęła śmiechem.

– Caro nawet mówi tak jak ksiądz – powiedziała. – Frazesy z ambony i banały nacjonalistyczne. Ja u\vażam, że ci ludzie nie robią nic złego. Po co aż krucjata, by ich wyrzucić? Oni i bez tego wkrótce wyjadą.

Wzruszyłem ramionami.

– Wyraźnie pani nie chce zrozumieć, o co cho dzi.

– No już powiedziałam temu tem Roux – pomachała ręką do draba na czarnej łodzi – powiedziałam, że on i jego towarzystwo będą tu mile widziani przez cały czas, jaki im zabierze naprawa silnika i uzupełnienie zapasów żywności. – Popatrzyła na mnie chytrze, triumfalnie. – Więc nie można im zarzucić wtargnięcia. Są tutaj przed moim domem i z moim błogosławieństwem. – Zaznaczyła ostatnie słowo, aby mi dokuczyć. -Tak samo jak będą ich przyjaciele, którzy do nich dołączą. -I znowu popatrzyła bezczelnie. -Wszyscy ich przyjaciele.

Powinienem był się tego spodziewać. Zrobiła to tylko na złość mnie. Lubi tak się popisywać, pewna, że może sobie na wiele pozwolić jako najstarsza mieszkanka Lan-squenet. Nie ma sensu spierać się z nią, mon pere. Znam ją. Upajałaby się sporem, tak jak się rozkoszuje stycznością z tymi ludźmi. Nic dziwnego, że już wie, jak się nazywają. Nie dam jej satysfakcji, nie będę perswadował. Nie, muszę podejść do tej sprawy inaczej.

Przynajmniej dowiedziałem się od Armande, że przypłyną inni. Ilu ich, to się okaże. Jednak jest tak, jak się obawiałem. Trzy łodzie dzisiaj. Jutro, mon pere, dużo następnych?

16
{"b":"122919","o":1}