– No więc jestem głupia – oświadczyła. – Głupia i słaba. Nie kocham go, nie pamiętam, kiedy go kochałam… ale na samą myśl, żeby naprawdę od niego odejść… -Urwała zmieszana. – Naprawdę od niego odejść… – powtórzyła cicho w zadumie. – Nie, nic z tego. – Znów spojrzała na mnie zdeterminowana. – Dlatego już nie mogę z panią rozmawiać. – W jej słowach zabrzmiała spokojna desperacja. -Tylko nie chcę, żeby pani myślała… pani należy się wyjaśnienie. Ale tak musi być.
– Nie – zaprzeczyłam – nie musi.
– Ależ musi. – Ona rozpaczliwie broni się przed możliwością pociechy. – Czy pani nie rozumie? Jestem nic niewarta. Kradnę. Skłamałam pani. Ja kradnę rzeczy. Wciąż kradnę.
Łagodnie przytaknęłam.
– Tak, wiem. -To jasne postawienie sprawy zakołysało się spokojnie pomiędzy nami jak bombka na choince. -
Wszystko może pójść lepiej – powiedziałam w końcu. -Paul-Marie nie rządzi światem.
– Równie dobrze mógłby – odparowała Josephine uparcie.
Uśmiechnęłam się. Gdybyż ten jej upór można było wywrócić podszewką na wierzch! Wszystko tym uporem by osiągnęła? W dodatku potrafiłabym tego dokonać. Wyczuwałam jej myśli tak blisko, tak zapraszające mnie w głąb. Łatwo byłoby nią zawładnąć… Odepchnęłam tę pokusę niecierpliwie. Nie mam prawa zmuszać jej do powzięcia jakiejkolwiek decyzji.
– Przedtem nie miała pani do kogo przyjść – powiedziałam – teraz pani ma.
– Mam? – W jej ustach to zabrzmiało prawie jak uznanie klęski.
Milczałam. Niech sama sobie na to odpowie.
Patrzyła na mnie przez chwilę oczami świetlistymi od świateł rzecznych z Les Marauds. Znów mnie to uderzyło: tak mało brakuje, żeby była piękna.
– Dobranoc, Josephine.
Nie obejrzałam się, nie patrzyłam na nią, ale wiem, że ona obserwowała mnie, kiedy szłam dalej do domu, i wiem, że stała, patrząc, jeszcze długo, kiedy za rogiem zniknęłam jej z oczu.
15
środa, 25 lutego
Nadal ten niekończący się deszcz. Leje, jak gdyby kawał nieba się odchylił, żeby przepełnić akwarium życia niedolą. Dzieci w nieprzemakalnych okryciach i gumowych butach jak jaskrawe kaczki z plastiku brodzą po rynku, ich piski i okrzyki odbijają się od niskich chmur. Jednym okiem patrząc na dzieci, pracuję w kuchni.
Dziś rano zdjęłam z wystawy Babę-Jagę, jej domek i wszystkie czekoladowe zwierzęta o wyczekujących połyskliwych pyskach. Anouk i jej przyjaciele podzielili się nimi w przerwie pomiędzy wypadami w deszczowe stojące wody Les Marauds. Jeannot Drou trochę umazany czekoladą, trzymając w obu rękach pozłacane pierniki, patrzył na mnie błyszczącymi oczami.
Anouk stała za nim, inni za Anouk – ściana oczu i szeptów.
– Co teraz będzie? – zapytał Jeannot. Ma głos starszego chłopca, niż jest, i sposób bycia niedbale buńczuczny. -Co pani zrobi? Jaką wystawę?
Wzruszyłam ramionami.
– To sekret. -Wylewam, mieszając, creme de cacao z roztopioną couverture do emaliowanej miski.
– Nie, poważnie – nastawał. – Powinna pani coś zrobić na Wielkanoc. Wie pani, jajka i w ogóle. Czekoladowe kury, króliki, takie rzeczy. Jak w sklepach w Agen.
Pamiętam z dzieciństwa paryskie chocolateries z koszykami jajek opakowanych w folię i na półkach króliki i kury, dzwonki marcepanowe, owoce i marrons glaces, amourettes i filigranowe gniazdka pełne petits fours i karmelków, i tysiąc i jedną fantazję z włóknistego cukru, przy czym owe latające dywany bardziej by pasowały do arabskiego haremu niż do uroczystości pasyjnych.
– Pamiętam – powiedziałam dzieciom – jak moja mama mówiła mi o wielkanocnych czekoladach.
Nigdy nie było dosyć pieniędzy na takie luksusy, ale zawsze miałam swoją niespodziankę w papierowym rogu obfitości, prezenty wielkanocne: monety, kwiaty z bibułki, jajka ugotowane na twardo, pomalowane jaskrawo, pudełko z kolorowego papier-mache w deseń z kurcząt, królików, uśmiechniętych chłopczyków i dziewczynek pośród motyli, to samo pudełko co rok i troskliwie przechowywane na rok następny. W pudełku znajdowałam owinięte w celofan czekoladki z rodzynkami i później jadłam je długo, powoli, napawając się ich smakiem w zagubionych godzinach tamtych dziwnych nocy na trasie z miasta do miasta, kiedy neony hotelowych szyldów mrugały przez szpary żaluzji, a oddech mojej matki rozlegał się miarowo i jakoś wieczyście w żółtej ciszy.
– Mama mówiła – powiedziałam – że w wigilię Wielkiego Piątku dzwony nagle ulatują po kryjomu z dzwonnic kościelnych i lecą na czarodziejskich skrzydłach do Rzymu.
Jeannot przytaknął z miną cynicznego niedowierzania niezwykłą u małego dzieciaka.
– Rzędem ustawiają się dzwony przed papieżem w mitrze w złocie i bieli i z pozłacanym pastorałem. Duże dzwony i maleńkie dzwoneczki, clochettes i ciężkie bourdons, i carńllons, i kuranty, i do-si-do-mi soi, wszy &tkie czekają niecierpliwie na błogosławieństwo.
Ona, moja matka, miała zasoby takiej dziecięcej wiedzy. Oczy jej jaśniały z zachwytu dla tych absurdów. Wszystkie opowieści ją urzekały – o Jezusie, Esterze i o Ali Babie i raz po raz przerabiała je z samodziału folkloru we wspaniałą tkaninę wiary. Były uleczenia kryształem i podróże gwiezdne, porwania przez istoty pozaziemskie i spontaniczne samospalenia. W to wszystko moja matka wierzyła, czy też udawała, że wierzy.
– 1 papież je błogosławił, każdy dzwon długo w noc, a tysiące dzwonnic we Francji, pustych i cichych, oczekuje na ich powrót, aż do rana w Wielką Niedzielę.
Ja, córka mojej matki, z oczami szeroko otwartymi słuchałam jej uroczych apokryfów na kanwie opowieści o Mitrze, Baldurze Pięknym, Ozyrysie i Quetza'.coatlu, pradawnym meksykańskim bogu, przeplatanych baśniami o latających czekoladach, latających dywanach i Potrójnej Bogini, i o kryształowej jaskini Aladyne pełnej dziwów, i o innej jaskini, w której Jezus zmartwychwstał po trzech dniach. Amen, abrakadabra, amen.
– A błogosławieństwa papieża zmieniają się w czekoladki we wszystkich kształtach i wszelkiego rodzaju, dzwony obracają się do góry wnętrzem, żeby zabrać te czekoladki ze sobą. I poprzez ciemność nocy lecąz powrotem, a kiedy dolatują do wież i dzwonnic w Wielką Niedzielę, znów się obracają sercami do dołu i zaczynają kołysać, żeby wydzwaniać swoją radość…
Dzwony Paryża, Rzymu, Kolonii, Pragi. Poranne dzwony, żałobne dzwony, wydzwaniające na przestrzeni lat naszej tułaczki z mamą, dzwony wielkanocne, nawet w pamięci takie głośne, że aż uszy bolą.
– A te czekoladki wylatują nad pola i miasteczka. Spadają jak z nieba, kiedy dzwony dzwonią. Niektóre uderzają w ziemię i rozlatują się na kawałki. Ale dzieci robią gniazdka, wieszają je wysoko na drzewach, żeby do nich "Wpadały jajka i kury, i króliki czekoladowe pralinki, i quimauves z migdałami…
Jeannot odwrócił się do mnie, ożywiony, uśmiechając się coraz szerzej.
– Fajne!
– To jest historyczne wytłumaczenie, dlaczego dostaje się czekoladę na Wielkanoc.
Z czcią nieomal i zarazem ostro, bo z nagłą pewnością, powiedział:
– Niech pani to zrobi! Proszę, niech pani to zrobi. Odwracam się, żeby obtoczyć trufle w kakao.
– Co mam zrobić?
– To! Tę historię wielkanocną. Byłoby tak fajnie… z dzwonami i papieżem, i wszystkim… i mógłby być festiwal czekolady… przez cały tydzień… moglibyśmy mieć gniazdka… i szukać wielkanocnych jajek… i… – Urwał, w podnieceniu ciągnąc mnie władczo za rękaw. – Madame Rocher… błagam panią…
Zza niego Anouk patrzyła na mnie uważnie. Kilkanaście upaćkanych czekoladą twarzy w tle nieśmiało, błagalnie porusza ustami.
Grand Festival du Chocolat. Rozważam ten pomysł. Zanim zakwitną bzy. Zawsze robię dla Anouk gniazdko z jajkiem i jej imieniem napisanym srebrzystym lukrem. Mógłby to być nasz własny karnawał, uczczenie faktu, że akceptujemy to miejsce na świecie. Pomysł dla mnie nienowy, ale usłyszeć o nim od obcego dziecka znaczy prawie tyle, co dotknąć jego realności.
– Będą nam potrzebne plakaty. – Udawałam, że się waham.