Zmartwychwstał! Dźwięki dzwonów wyrywają mnie spod
tych czarów. Opamiętując się, stwierdzam, że siedzę na podłodze wśród rozrzuconych czekoladek, jak gdybym rzeczywiście tarzał się w nich. Pałka leży przy mnie zapomniana. I dawno zdjąłem tę niewygodną kominiarkę. Przez odsłoniętą szybę okna wystawowego padają pierwsze blade promienie porannego słońca.
On zmartwychwstał! Jak pijany wstaję niepewnie z podłogi. Za pięć minut pierwsi wierni zaczną się schodzić na mszę. Już pewnie zauważono, że mnie tam nie ma. Podnoszę pałkę palcami oślizgłymi od roztopionej czekolady. Nagle domyślam się, gdzie ona trzyma swoje zapasy. W starej piwnicy chłodnej i suchej, gdzie kiedyś były worki z mąką. Mogę się tam dostać. Wiem, że mogę.
Zmartwychwstał!
Odwracam się z moją pałką, już mi się śpieszy, śpieszy…
Ona czeka na mnie, patrzy zza zasłony z koralików w drzwiach. Nie mam pojęcia, jak długo tam stała. Uśmiecha się półgębkiem. Bardzo delikatnie wyjmuje mi pałkę z ręki. Dostrzegam w jej palcach osmaloną kolorową tekturkę. Jakaś karta do gry, być może.
…I tak właśnie ludzie mnie zobaczyli, mon pere, przykucniętego na pobojowisku jej specjałów, umazanego czekoladą i z oczami nieprzytomnymi. Jak gdyby znikąd zbiegali się coraz tłumniej, aby jej pomóc. Duplessis, trzymając swego psa na smyczy, pilnował drzwi sklepu. A ona, ta Rocher, stała przy wewnętrznych drzwiach z moją pałką w zgięciu łokcia. Z piekarni naprzeciwko, Poitou, który wstał wcześnie, aby ludzie w święto mieli świeże pieczywo, wołał do tłoczących się gapiów, że niby stamtąd lepiej wszystko widać, Clairmontowie wybałuszali oczy jak karpie na piasku. Narcisse wygrażał pięścią. I ten śmiech, Boże! A dzwony St Jeróme przez cały czas dzwoniły. On zmartwychwstał!
39
Poniedziałek, 31 marca Poniedziałek Wielkanocny
Wypuściłam Reynauda, kiedy dzwony ucichły. Nie odprawił mszy. Bez słowa uciekł do Les Marauds. Niewiele osób odczuło, że go nie ma. Festiwal zaczął się wcześnie od gorącej czekolady i ciastek na rynku przed La Praline, ja w tym czasie szybko sprzątałam cały ten bałagan. Na szczęście było tego mało: kilkaset czekoladek rozsypanych na podłodze, ale żadna z bombonierek nieuszkodzona. Coś niecoś poprawiłam na wystawie i już wszystko wyglądało dobrze.
Festiwal nie zawiódł naszych nadziei. Były kramy, fanfary, orkiestra Narcisse'a -to niespodzianka, on z pełnym werwy zamiłowaniem gra na saksofonie – i żonglerzy, i połykacze ognia. Ludzie z rzeki wrócili – przynajmniej na ten dzień – i ożywili ulice Lansquenet swoją malowniczością. Niektórzy postawili stragany i sprzedawali dżemy i miody, tatuowali henną, przepowiadali przyszłość. Roux sprzedawał lalki, które wyrzeźbił w drewnie nanoszonym przez rzekę. Tylko Clairmontów nie było. Wciąż przed oczami miałam Armande, jak gdybym nie mogła sobie wyobrazić jej nieobecności na takiej fecie. Wciąż widziałam przygarbioną kobietę – jej czerwony szalik i słomkowy kapelusz wesoło przybrany wiśniami, podskakujący ponad głowy świątecznego tłumu. Wydawało mi się, że Armande jest wszędzie. Dosyć to dziwne, ale nie czułam ani odrobiny smutku, tylko pogłębiało się przekonanie, że w każdej chwili ona może się zjawić, zaglądać pod wieka pudeł, ciekawa, co w nich jest, łakomie oblizywać palce, wykrzykiwać, radować się tym gwarem, tą zabawą, tą wesołością festiwalu. W pewnej chwili, sięgając po paczkę rodzynków w czekoladzie, nawet usłyszałam jej głos – ho, ho! – tuż przy mnie, chociaż kiedy spojrzałam, nie było nikogo. Moja matka by zrozumiała.
Kwadrans po czwartej już wszystkie zamówienia zostały załatwione i sprzedałam ostatnią bombonierkę. W poszukiwaniu jajek wielkanocnych zwyciężyła Lucie Prudhomme, ale wszyscy uczestnicy dostali cornet-surpri-ses pełne czekoladek oraz trąbki, tamburyny i chorągiewki. Przez Lansquenet przejechał char z prawdziwymi kwiatami reklamujący szkółkę Narcisse'a. Co młodsi zdobyli się na odwagę i pod surowym nadzorem kościoła St Jeróme zaczęli na rynku tańczyć. Słońce świeciło przez cały dzień.
A przecież teraz kiedy nad tomem bajek siedzę przy Anouk w naszym cichym domu, czuję się nieswojo. Mówię sobie: to jest normalna reakcja, nieunikniona po długo oczekiwanym, podniecającym wydarzeniu. Zmęczenie, być może wspomnienie włamania Reynauda, w ostatniej chwili, skutki słońca, tego tłoku… A także żałoba po Ar-mande wynurzająca się, odkąd gwar zabawy ucichł, smutek zabarwiony sprzecznie samotnością, utratą, niedowierzaniem i jakimś spokojnym poczuciem słuszności… Moja kochana Armande. Tobie tak bardzo dzisiejszy dzień by się podobał. Ty miałaś swoje własne fajerwerki, prawda? Guillaume przyszedł wieczorem, kiedy już dawno sprzątnęłyśmy wszystkie ślady festiwalu. Anouk z oczami jeszcze pełnymi festiwalowych świateł kładła się spać.
– Mogę wejść? – Psiak już się nauczył reagować na polecenia i czekał z powagą przy drzwiach. Guillaume miał w ręce kopertę. – Armande prosiła, żebym to pani dał. Wie pani. Po wszystkim.
Wzięłam ten list. W kopercie zagrzechotało coś niedużego i twardego.
– Dziękuję.
– Nie zostanę długo. – Guillaume popatrzył na mnie i wyciągnął rękę, ceremonialnie, a przecież dziwnie wzruszająco. Uścisk jego dłoni był mocny i chłodny. Oczy mnie piekły, kropla spadła na jego rękaw, jego łzy czy moje, nie wiem.
– Dobranoc, Yianne.
– Dobranoc, Guillaume.
Wyjęłam z koperty arkusz papieru. Coś wypadło na stół – chyba monety. Armande napisała dużymi literami z wyraźnym wysiłkiem.
Droga Yianne
Dziękuję za wszystko. Wiem, jak się czujesz. Porozmawiaj z Guillaume'em, jeżeli chcesz – on rozumie lepiej niż wszyscy inni. Żałuję, że nie mogłam być na twoim festiwalu, ale widziałam go w wyobraźni tak często, że właściwie to nie ma znaczenia. Ucałuj Anouk ode mnie i daj jej jedną z załączonych – druga jest dla następnej. Myślę, że wiesz, co mam na myśli.
Jestem już zmęczona i czuję zmianę wiatru. Myślę, że sen dobrze mi zrobi. I kto wie, może kiedyś znów się spotkamy.
Twoja Armande Yoizin.
PS Nie zawracaj sobie głowy pójściem na pogrzeb. To będzie przyjęcie wydane przez Caro i chyba ona ma do tego prawo, jeżeli lubi takie rzeczy. Raczej zaproś wszystkich naszych przyjaciół do La Praline i wypijcie czajnik czekolady.
Kocham was. A.
Skończyłam czytać, położyłam list i poszukałam tych monet, bo gdzieś się poturlały. Jedną znalazłam na stole, drugą na krześle: dwa złote suwereny błyszczące czerwonawo na mojej dłoni. Jedna dla Anouk – a ta druga? Instynktownie sięgnęłam myślą w to miejsce we mnie, to tajemne miejsce, którego jeszcze w pełni nie ujawniłam nawet sobie.
Anouk opiera lekko głowę o moje ramię. Czytam jej głośno, a ona, prawie zasypiając, grucha do Pantoufle'a. Niewiele o Pantoufle'u słyszałyśmy w ciągu paru ubiegłych tygodni, usunęło go w cień bardziej namacalne towarzystwo do zabawy. To znamienne, że wrócił, gdy powinien wrócić, teraz kiedy wiatr się zmienił. Coś we mnie czuje nieuchronność zmiany. Moje podbudowane fantazją starania, żeby osiedlić się w Lansquenet na stałe, rozpadły się jak zamki z piasku, które kiedyś budowałyśmy na plaży, czekając na przypływ. Nawet bez przypływu takie zamki nie przetrwają w słońcu; nazajutrz prawie ich już nie ma. Trochę mnie ta nieuchronność gniewa, trochę boli. A jednak pociąga mnie zapach karnawału, ten silny wiatr, gorący wiatr z… Skąd to było? Z południa? Ze wschodu? Z Ameryki? Z Anglii? To tylko sprawa czasu. Lansquenet ze wszystkim, z czym mi się kojarzy, zatraca już realność, uchodzi już z pamięci. Ta maszyneria już staje, mechanizm ucichł. Może, jak podejrzewałam to od początku, Reynaud i ja zazębialiśmy się niczym tryby, równoważąc swój wpływ, więc bez niego moja obecność nie ma celu.
O cokolwiek w tym chodziło, Lansquenet już mnie nie potrzebuje. Czuję zadowolenie tego miasteczka, w którym nie ma dla mnie miejsca. W domach wszędzie pary się kochają, dzieci się bawią, psy szczekają, telewizory huczą. Bez nas. Guillaume głaszcze swego psa i ogląda "Casablankę". Luc sam w swoim pokoju na głos czyta Rimbauda, wcale się nie jąkając. Roux i Josephine we dwoje