Próbuję rozpamiętywać mój sen, twarz Reynauda -wyraz zagubienia i przestrachu na jego twarzy – spóźniłem się, spóźniłem się – on także ucieka od czy do jakiegoś niewyobrażalnego przeznaczenia, w którym ja nieświadomie, nieumyślnie odgrywam jakąś rolę. Ale ten sen rozpadł się na fragmenty rozrzucone jak karty w podmuchach wiatru. Trudno mi sobie przypomnieć, czy Człowiek w Czerni prześladuje, czy jest prześladowany. Trudno wiedzieć, czy on to właśnie Człowiek w Czerni. Znowu widzę Białego Królika jak twarz przerażonego dziecka na karuzeli rozpaczliwie pragnącego już zejść.
– Kto wydzwania zmiany? – W zamęcie myślę, że ktoś mnie pyta; w sekundę potem pojmuję, że to ja pytałam. Ale zasypiając jestem prawie pewna, że słyszę, jak inny głos odpowiada, głos trochę Armande, trochę mojej matki.
Ty, Yianne – mówi mi cicho. – Ty wydzwaniasz.
20
Wtorek, 4 marca
Pierwsza zieleń wiosennego zboża sprawia, mon pere, że krajobraz jest pogodniejszy niż ten, do którego przywykliśmy. Z daleka zieleń wydaje się soczysta – kilka wczesnych trutni lata nad zbożem, które lekko się chwieje, i pola wydają się niejako senne. Ale my wiemy, że za parę miesięcy to będzie spalona słońcem szczecina i na ziemi gołej, spękanej, szkliście czerwonej nawet osty nie zechcą wyrosnąć. Gorący wiatr, zmiatając to, co jeszcze zostało, przyniesie suszę i cuchnący bezruch, w którym lęgną się choroby. Pamiętam lato 1975 roku, mon pere, martwy upał, rozgrzane do białości niebo. Mieliśmy plagę po pladze tamtego lata. Najpierw rzeczni Cyganie w swoich brudnych pływających norach przypełzli po rzece Tannes i utknęli w Les Marauds na spieczonych mieliznach. Potem choroba poraziła ich zwierzęta, a następnie nasze -w jakimś obłędzie wywracały ślepiami, miały słabe drgawki, wzdęcia pomimo wodowstrętu, pociły się, trzęsły i zdychały pod nawałem fioletowoczarnych much. Boże, to gęste od much powietrze, przejrzałe i mdłe, jak zepsuty owoc. Pamiętasz, mon pere? Taki był upał, że złaknione dzikie zwierzęta wychodziły z zaschniętych marais do rzeki. Lisy, tchórze, łasice, psy. Wiele wściekłych, przygnanych z ich środowiska głodem i suszą zabijaliśmy z broni palnej albo kamieniami, gdy zataczały się na brzegach rzeki. Dzieci rzucały kamieniami również w Cyganów,lecz oni jak zwierzęta wciąż wracali. Powietrze robiło się sine od smrodliwego dymu, gdy ogniem usiłowali wypalić tę chorobę. Nasze konie najpierw uległy, potem krowy, woły, kozy, psy. Trzymaliśmy tych Cyganów z daleka, nie chcieliśmy im sprzedawać towarów ani wody, odmawialiśmy im lekarstw. Na mieliznach kurczącej się Tannes pili piwo butelkowe i wodę rzeczną. Pamiętam, jak nocą obserwowałem i słyszałem dobiegające stamtąd przez ciemną wodę szlochy kobiety czy może dziecka.
Niektórzy parafianie, słabeusze – Narcisse wśród nich – zaczęli mówić o miłosierdziu. O litości. Wszelako ty, mon pere, pozostawałeś silny. Ty wiedziałeś, co robić.
Na mszy wyczytałeś nazwiska wszystkich, którzy nie chcieli współpracować. Muscat – stary Muscat, ojciec Pau-la – służył ci pomocą, nie wpuszczał tych opornych do kawiarni, dopóki się nie opamiętali. W ciemnościach bywały bójki. Kościół profanowano. Lecz ty, mon pere, trwałeś przy swych słusznych racjach nieugięcie.
Pewnego dnia zobaczyliśmy, jak Cyganie usiłują przeciągnąć łodzie po mieliznach na środek rzeki. Muł był jeszcze miękki, ślizgali się i zapadali po uda, gramolili się, przytrzymując oślizgłych kamieni. Jedni ciągnęli zaprzęgnięci do barek linami, drudzy popychali barki z tyłu. Widzieli, że patrzymy, kilku ordynarnie nas przeklinało ochrypłymi głosami. Wszelako minęły jeszcze dwa tygodnie, zanim w końcu odeszli, pozostawiając swoje wraki. Pożar, powiedziałeś, mon pere, ogień niedop ilnowany przez pijaka i jego niechlujną kobietę, toteż płomienie z ich łodzi rozniosły się w suchym naelektryzowanym powietrzu, rozszalały się na rzece. Wypadek.
Niektórzy ludzie gadali, niektórzy zawsze gadają. Sporo o tym, że ty, mon pere, zachęcałeś do tego swoimi kazaniami. I z mrugnięciem przemądrzale wskazywali starego Muscata i jego młodszego syna, i wydziwiali, że chociaż z kawiarni dużo widać i słychać, ci dwaj tamtej nocy nic nie widzieli i nic nie słyszeli. Na ogół jednak oddychano z ulgą. A gdy spadły zimowe deszcze i Tannes znów wezbrała, nawet te wypalone kadłuby zniknęły.
Dziś rano znów przechodziłem tamtędy. Denerwuje mnie ta okolica. Les Marauds wygląda prawie tak samo jak dwadzieścia lat temu, jest tam jakiś chytry spokój, nastrój wyczekiwania. Firanki drgają w brudnych oknach, gdy przechodzę. Wydaje mi się, że nieustanny niegłośny śmiech dolatuje z ciszy. Czy będę dostatecznie silny, mon pereł Czy może pomimo moich ze wszech miar dobrych intencji zawiodę?
Trzy tygodnie. Już trzy tygodnie spędziłem na odludziu. Powinienem być oczyszczony ze zwątpień i słabości. Cóż, kiedy lęk we mnie pozostaje. Ona śniła mi się tej nocy. Och, nie był to sen zmysłowy, tylko sen niepojęcie groźny. Nastrój nieładu, jaki ona wnosi, mon pere, tak na mnie działa. Takie bezludzie.
Jej córka, jak mi powiedziała Joline Drou, jest nie lepsza od niej. Biega samopas po Les Marauds, mówi o obrzędach i zabobonach. Joline powiedziała, że to dziecko nigdy nie chodziło do kościoła, nigdy nie mogło się modlić. Gdy opowiadała w klasie o Wielkanocy i rezurekcji, to dziecko plotło trzy po trzy jakieś pogańskie bzdury. A ten festiwal. W każdym sklepowym oknie wisi plakat. Dzieci szaleją z podniecenia.
– Niech ksiądz da im spokój, pere. Ksiądz sam był kiedyś smykiem – powiedział mi Georges Clairmont pobłażliwie. Jego żona popatrzyła na mnie kokieteryjnie spod wyskubanych brwi.
– No, właściwie nie wiem, czemu by to mogło zaszkodzić – ćwierkała, wyginając się. Podejrzewam, że ich syn okazał zainteresowanie. – I przecież, proszę księdza, wszystko się przyczynia do świętowania Wielkanocy…
Nawet nie usiłuję im wyjaśniać. Potępiając uroczystość dziecięcą, wystawiłbym się na pośmiewisko. I tak Narcisse podobno z nieprzyzwoitym chichotem mówi o mojej brygadzie antyczekoladowej. Jednak to jątrzy. To, że ona wykorzystuje święto kościelne, aby podkopać szacunek do Kościoła, do mnie… Już naraziłem na szwank moją godność. Nie odważam się posunąć dalej. A z każdym dniem wpływ tej Rocher się rozszerza.
Po części powoduje to ten sklep. Na pół kawiarnia, na pół confiserie wprowadza nastrój przytulności i sprzyja zwierzeniom. Dzieci bardzo lubią czekoladki w różnych kształtach za ceny mieszczące się w granicach ich kieszonkowego. Dorosłych pociąga chytrze niekonwencjonalny lokal, w którym można szeptać swoje sekrety, przewietrzać swoje bolączki. Kilka rodzin zaczęło zamawiać tort czekoladowy na każdy niedzielny obiad; patrzę, jak oni po mszy zabierają pudła z tymi tortami. Mieszkańcy Lansquenet-sous-Tannes nigdy dotąd nie jedli tyle czekolady. Toinette Arnauld jadła – jadła! – przy konfesjonale. Czułem zapach czekolady w jej oddechu, ale udawałem, że szanuję jej anonimowość.
– Proszę, mon pere, o wybaczenie, bom zgrze-szyła. -Słyszałem, jak żuje, słyszałem te ciche mlaśnięcia. Gniew we mnie narastał, gdy spowiadała się z błahych grzechów, nawet nie wiem jakich, a w tej zamkniętej kabinie zapach czekolady bił mi w nozdrza z sekundy na sekundę coraz mocniej. Mówiła głosem aż grubym, a mnie ślina napływała do ust. W końcu już nie mogłem tego znieść.
– Ty coś jesz, córko – warknąłem.
– Nie, mon pere. – Prawie się oburzyła. – Jem? Jakżebym ja…
– Przecież słyszę. – Już nie zniżałem głosu. Na pół wstałem w ciemności konfesjonału, chwyciłem się parapetu. -Nie jestem idiotą. – Znów usłyszałem mlaśnięcie śliny o język i rozgniewałem się bardzo. – Słyszę, madame Arnauld! Czy może się pani zdaje, że pani nie tylko nie widać, ale i nie słychać?
– Mon pere, zapewniam księdza…
– Proszę zamilknąć, madame Arnauld, dość krzywoprzysięstwa! – ryknąłem i nagle już nie było zapachu czekolady ani mlaśnięć, tylko zdławiony łzami okrzyk oburzenia i paniczne szuranie, kiedy nieszczęsna kobieta uciekła od konfesjonału, ślizgając się podczas biegu na wysokich obcasach po posadzce.