Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Uśmiechnęła się krótko, niemiło, z satysfakcją.

– Dopóki ja żyję, oni wiedzą, że jest ktoś, kto wszystko pamięta – oświadczyła. -W jaki kłopot ona się wpakowała z tamtym chłopakiem. Kto za to zapłacił, eh? I on także wie… Reynaud, ksiądz bielszy niż śnieg… – Oczy jej błyszczały złośliwością. – Ręczę, że oprócz mnie już nikt nie żyje, kto by pamiętał tak dawną sprawę, zresztą niewiele osób wiedziało. Byłby wielki skandal, gdybym nie nabrała wody w usta. – Rzuciła mi spojrzenie pełne czystej przekory. -I nie patrz tak na mnie, dziewczyno. Ja nadal potrafię zachować sekret. Myślisz, że dlaczego on zostawia mnie w spokoju? Mnóstwo mógłby zrobić, gdyby się uwziął. Caro zna jego możliwości. Już próbowała go zwerbować – Ar-mande zachichotała wesoło. – Che-che-che!

– Raczej bym myślała, że Reynaud nie pochodzi stąd -rzuciłam, żeby ją pociągnąć za język. Potrząsnęła głową.

– Niewielu ludzi go pamięta – powiedziała. -Wyjechał z Lansquenet, kiedy był małym chłopcem. Rozwiązanie dobre dla wszystkich. – Przez chwilę milczała, wspominając. – Ale tym razem lepiej niech zostawi w spokoju ludzi z rzeki, niech przestanie czepiać się Roux i jego przyjaciół. – Zasępiła się, kłótliwa, chora staruszka. – Ja chcę, żeby byli tutaj. Sprawiają, że czuję się młoda. – Małymi szponiastymi dłońmi skubała bezwiednie robótkę. Kot wyczuł ruch, wyszedł spod fotela i wskoczył jej na kolana, mrucząc. Podrapała go po łebku, a on mruczał dalej, delikatnie szturchał ją łapkami w podbródek. – Lariflette -powiedziała. Dopiero po chwili pojęłam, że tak się ten kot nazywa. – To kotka. Mam ją dziewiętnaście lat. Czyli ona, licząc według czasu kotów, jest prawie w moim wieku. -Pocmokała do Lariflette odpowiadającej głośniejszym pomrukiem. – Ubolewają, że mam alergię. Astmę czy coś. A ja im na to, że wolę się udusić, niż pozbyć się moich kotów. Chociaż są ludzie, których chętnie bym się pozbyła

bez chwili namysłu.

Lariflette leniwie poruszała wąsikami. Popatrzyłam na rzekę. Anouk bawiła się pod molo z dwojgiem czarnowłosych rzecznych dzieci starszych od niej. O ile dobrze słyszałam, to jednak ona nimi dyrygowała.

– Zostań i napij się kawy – zaproponowała Armande. -Miałam właśnie zaparzyć, kiedy przyszłaś. Mam też lemoniadę dla Anouk.

Sama zaparzyłam kawę w dziwnej małej kuchni Armande z żelaznym piecem kuchennym i niskim stropem. Bardzo tu jest czysto, ale w świetle z jedynego maleńkiego okna od strony rzeki zielonkawo jak pod wodą. Z ciemnych, niepomalowanych belek zwisają pęki ziół w woreczkach z gazy, z haków na pobielonych ścianach miedziane

patelnie. Drzwi tak jak wszystkie inne drzwi w tym domu są z otworem nad progiem, żeby koty mogły przechodzić. Duże kocisko, leżąc na wysokim parapecie, przyglądało mi się z zainteresowaniem, kiedy zaparzałam kawę w emaliowanym rondelku. Lemoniada, której skosztowałam, była bez cukru, tylko jakieś słodziki znalazłam w salaterce. Pomimo swojej brawury Armande ostatecznie chyba stosuje jakieś środki ostrożności.

– Paskudztwo – orzekła obiektywnie, popijając kawę z pomalowanej ręcznie filiżanki. – Mówią, że nie ma różnicy. Ale jest. – Skrzywiła się. – Caro mi te namiastki przynosi. Przeprowadza rewizję w moich kredensach. Pewnie chce dobrze. Cóż, kiedy idiotka.

Powiedziałam jej, że jednak powinna bardziej dbać o siebie.

Prychnęła.

– W moim wieku – odparła – wszystko zaczyna szwankować. Jak nie to, to tamto. – Pociągnęła następny łyk gorzkiej kawy. – Rimbaud, kiedy miał szesnaście lat, powiedział, że chce przeżyć, ile tylko się da i to możliwie najintensywniej. No, ja już dobiegam osiemdziesiątki i zaczynam przyznawać mu rację. – Uśmiechnęła się szeroko, a mnie znów zachwyciła młodość jej twarzy, niezależna od rysów czy karnacji, będąca odbiciem pogody ducha i nadziei, jak gdyby ona ledwie zaczęła odkrywać, co życie ma do zaofiarowania.

– Myślę, że pani jest chyba za stara, żeby wstąpić do Legii Cudzoziemskiej – zażartowałam. – I czy przeżycia Rimbauda nie były czasem nadmiernie bujne?

Obrzuciła mnie psotnym spojrzeniem.

– No właśnie – podchwyciła. – Przydałoby mi się trochę więcej nadmiaru. Od dzisiaj będę nieumiarkowana… i płocha. Będę się cieszyć głośną muzyką, ponurą poezją, będę rampant – oświadczyła zadowolona.

Roześmiałam się.

– Pani jest absurdalna – powiedziałam niby surowo. -Nic dziwnego, że rodzina załamuje ręce nad panią.

Ale chociaż Armande, kołysząc się w fotelu, śmiała się ze mną radośnie, teraz nie jej śmiech pamiętam, tylko to, co dojrzałam za tym śmiechem – żywiołowe oszołomienie, rozpaczliwą wesołość.

Dopiero później, w środku nocy, kiedy spocona obudziłam się z na pół zapomnianego koszmarnego snu, przypomniałam sobie, gdzie widziałam taki wyraz twarzy już przedtem.

Może Floryda, kochanie. Everglades i wyspy Florydy? Di-sneyland, cherie, albo Nowy Jork, Chicago, Wielki Kanion, Chinatown, Nowy Meksyk, Góry Skaliste?

Ale Armande nie ma w sobie ani trochę lęku, jaki moją matkę zmuszał do delikatnych uników i potyczek ze śmiercią, i szalonych, przynaglanych jakimś poczuciem winy ucieczek fantazji w nieznane. W Armande jest tylko głód, pragnienie, straszna świadomość mijania czasu.

Zastanawiam się, co ten doktor rzeczywiście jej powiedział dziś rano i ile z tego ona rzeczywiście rozumie. Długo leżę bezsennie, rozmyślając, i kiedy wreszcie zasypiam, śni mi się, że jadę z Armande przez Disneyland i Reynaud tam idzie pod rękę z Caro. Biały Królik z Królową z "Alicji w Krainie Czarów". Oboje mają na rękach wielkie, białe tekturowe rękawice, Caro ma na swej olbrzymiej głowie czerwoną koronę. Armande niesie dwa patyki z watą cukrową. Gdzieś daleko szumi ruch uliczny w Nowym Jorku, klaksony słychać coraz bliżej.

"Ojej, nie jedz tego, to trucizna" – skrzeczy głośno Reynaud, ale Armande dalej pałaszuje watę cukrową; widzę jej twarz spokojną i świecącą. Usiłuję ostrzec ją przed taksówką, ale ona tylko patrzy na mnie.

"Życie – mówi głosem mojej matki – to karnawał, cherie, coraz więcej ludzi rocznie umiera, przechodząc przez jezdnię. Takie są dane statystyczne". I dalej zajada żarłocznie, a Reynaud odwraca się do mnie i skrzeczy tym groźniej, że jego głos wcale nie brzmi.

"To przez ciebie, przez ciebie i ten twój festiwal czekolady, wszystko było w porządku, dopóki ty się nie zjawiłaś, teraz wszyscy umierają. Umierają, umierają, umiera-ją…".

Wyciągam ręce obronnie.

"Nie przeze mnie – szepczę. – Przez ciebie, to masz być ty, jesteś Człowiekiem w Czerni, jesteś… -I padam w tył, w lustro i po drugiej stronie lustra wszędzie wokół mnie rozlatują się karty. – Dziewięć mieczy, śmierć. Trzy miecze, śmierć. Baszta, śmierć. Rydwan, śmierć".

Budzę się z krzykiem. Anouk stoi nade mną, pochyla ciemną twarzyczkę, zaspana i niespokojna.

– Maman, co ci jest? – Ciepłymi rękami oplata mi szyję. Pachnie czekoladą, wanilią i dziecięcymi niezmąconymi godzinami snu.

– Nic. Jakieś majaki. Nic.

Grucha coś do mnie słabym, cichym głosikiem i aż słabnę z wrażenia, że świat się wywrócił, że ja wtapiam się w nią jak jednokomórkowy glon w swoją spiralę – w kółko, w kółko, w kółko – kiedy jej ręka chłodzi mi czoło, jej usta muskają moje włosy.

– Precz-precz-precz – szepce Anouk machinalnie. – Złe duchy, zabierajcie się stąd. Już w porządku, maman. Wszystkie poszły.

Nie wiem, skąd to zna. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek uczyła się tych zaklęć mojej matki, a przecież nieraz je stosuję, jak stary swojski przepis. Przytulam się do niej obezwładniona miłością.

– Będzie dobrze, prawda, Anouk?

– No pewnie – odpowiada głosem czystym, ufnym, dorosłym. – Pewnie, że tak. – Kładzie mi głowę na ramieniu i zwija się w kłębek w moich objęciach. – Ja też cię kocham, maman.

Za oknem świt migocze daleko na szarzejącym horyzoncie. Mocno trzymam córkę, która zasypiając, łaskocze mnie kędziorami w policzek. Czy właśnie tego moja matka się lękała? – zastanawiam się, przysłuchując ptakom: pojedynczym kra kra z początku, potem całym chórom. -Czy od tego uciekała? Nie przed śmiercią, tylko od tysięcy maleńkich skrzyżowań jej życia z życiem innych, od zerwanych związków, od ogniw będących ogniwami wbrew samym sobie, od obowiązków? Czy przez tamte wszystkie lata uciekałyśmy od naszych miłości, przyjaciół, przypadkowych słów wypowiedzianych w przejściu, słów, które mogą zmienić kurs całego życia.

28
{"b":"122919","o":1}