Dzwon bije wolniej, uporczywie dudni, domm! domm! – wierni wchodzą w otwarte drzwi kościoła. Przelotnie widzę znów Reynauda – teraz w białej komży z rękami złożonymi – ochoczo wita swoją trzódkę. Wydaje mi się, że znów spogląda na mnie poprzez rynek, lekko się prostuje pod sutanną – ale nie jestem tego pewna.
Siadam przy ladzie i z kubkiem czekolady w ręce czekam na koniec mszy.
Dziś nabożeństwo trwa dłużej niż zwykle. W miarę jak Wielkanoc się zbliża, Reynaud ma zapewne coraz większe wymagania. Dopiero po półtorej godziny ludzie zaczynają wychodzić z kościoła – jacyś wstydliwi, pochyleni, kiedy wiatr w porywach bezczelnie szarpie chustki na głowach, niedzielne żakiety, lubieżnie wydyma spódnice. Arnauld głupio uśmiecha się do mnie w przejściu, dziś rano nie pozwoli sobie na trufle szampańskie. Narcisse wchodzi do sklepu jak zwykle, ale jeszcze mniej niż zwykle jest komunikatywny. Wyciąga z kieszeni samodziałowej marynarki gazetę i popijając, czyta w ciszy. W piętnaście minut później połowa wiernych wciąż jeszcze jest w kościele, domyślam się, że czekają w ogonku do spowiedzi. Znów nalewam sobie czekoladę, wypijam. Niedziela to dzień guzdrała. Lepiej uzbroić się w cierpliwość.
Nagle zobaczyłam wysuwający się z na pół otwartych drzwi kościoła dobrze znany płaszcz w szkocką kratę. Josephine rozejrzała się po pustym rynku i przebiegła do sklepu. Widząc Narcisse'a, wahała się chwilę, ale weszła, obronnie zaciskając pięści w dołku.
– Nie mogę zostać, Paul się spowiada, mam dwie minuty – powiedziała ostro, z pośpiechem, aż słowa zachodziły na siebie jak kostki domina ułożone rzędem. – Musi pani trzymać się z daleka od tych ludzi. Od tych wodniaków. Musi pani im powiedzieć, żeby popłynęli dalej. Ostrzec ich. – W ten apel wkładała wysiłek wszystkich mięśni twarzy. Otwierała pięści i zamykała.
Patrzyłam na nią.
– Proszę, Josephine. Niech pani usiądzie. Napije się pani czekolady.
– Nie mogę! – Gwałtownie potrząsnęła głową. Potargane wiatrem włosy smagały ją w policzki. – Przecież nie mam czasu. Niech pani mnie usłucha. Błagam. – Spięta, wyczerpana, patrzyła w stronę kościelnych drzwi, jakby się bała, że ktoś ją zobaczy u mnie. – On ich potępił w kazaniu – szepnęła. -I panią też. Mówił o pani. Mówił różne rzeczy.
Żachnęłam się.
– I co z tego? Co mnie to obchodzi? Bezradnie przyłożyła pięści do skroni.
– Musi ich pani ostrzec – powtórzyła – powiedzieć im, żeby odpłynęli. I ostrzec Armande. On dzisiaj wyczytał jej nazwisko. I pani nazwisko. Moje też wyczyta, jeżeli mnie tu zobaczy, a Paul…
– Nie rozumiem, Josephine. Co on może zrobić? I właściwie dlaczego miałabym się tym przejmować?
– Tylko niech pani im powie, dobrze? – Znów patrzyła na kościół. Wyszło stamtąd kilka osób. – Nie mogę zostać -powtórzyła – muszę iść. – Ruszyła ku drzwiom
– Chwileczkę, Josephine… Odwróciła się do mnie bliska płaczu.
– Zawsze tak jest – powiedziała ochryple -kiedy znajduję przyjazną duszę, już on potrafi to zepsuć. Teraz też tak będzie. Pani z tego wyjdzie cało, ale ja…
Podeszłam o krok, chciałam ją uspokoić. (Cofnęła się, osłaniając niezdarnie.
– Nie! Nie mogę! Wiem, że pani chce dobrze, ale ja… po prostu… nie mogę! – Z wysiłkiem wzięła się w karby. -Czy pani mnie rozumie? Ja tu mieszkam. Muszę tu mieszkać. Pani jest wolna, może jechać wszędzie, dokąd…
– Pani też może – przerwałam łagodnie. Popatrzyła na mnie, wyciągnęła rękę i czubkami palców przelotnie dotknęła mojego ramienia.
– Nie rozumie pani – rzekła bez urazy. – bo pani jest inna. Już myślałam, że chyba mogłabym się nauczyć też być inna.
Jej wzburzenie minęło. Wydawała się obojętna, daleka w prawie miłym oderwaniu od rzeczywistości. Włożyła ręce do kieszeni płaszcza.
– Przepraszam, Yianne – powiedziała po chwili – starałam się. Wiem, że to nie pani wina. Tylko proszę, niech pani powie wodniakom. Niech pani im powie, że muszą odpłynąć. To nie jest też ich wina… tylko nie trzeba, żeby komukolwiek stała się krzywda – dokończyła cicho. – Powie im pani?
Wzruszyłam ramionami.
– Nikomu nie stanie się krzywda – zapewniłam ją.
– To dobrze. – Uśmiechnęła się tak boleśnie, że aż wymownie. – A o mnie niech się pani nie martwi. Mnie jest świetnie, naprawdę. – Znów ten wymuszony bolesny uśmiech.
Kiedy przesuwała się obok mnie do drzwi, zauważyłam, że ma w ręce coś błyszczącego i kieszenie płaszcza wypchane galanterią. Palcami drugiej ręki przebierała pomadki do ust, puderniczki, naszyjniki i pierścionki.
– To dla pani – powiedziała rześko, wtykając mi garść ukradzionych skarbów. – W porządku. Mam tego jeszcze mnóstwo. -I uśmiechnięta oszałamiająco słodko, odeszła, zostawiła mnie z łańcuszkami, kolczykami i drobiazgami z kolorowego tworzywa w pozłacanej oprawie, kapiącymi mi z ręki na podłogę jak łzy.
Później, po południu zabrałam Anouk na spacer do Les Marauds. Obozowisko wyglądało wesoło w nowym blasku słońca, pranie trzepotało na sznurach przeciągniętych między łodziami, które połyskiwały szkłem i farbą. Ar-mande siedziała w fotelu na biegunach w swoim ocienionym ogrodzie przed domem i patrzyła na rzekę. Roux i Ahmed przycupnięci na stromym dachu umacniali luźne dachówki. Już usunęli spod okapów stare zbutwiałe listwy i przybili nowe, a same okapy i przyczółki pomalowali na kolor jasnożółty. Pomachałam do nich i usiadłam na murku przy Armande. Anouk pobiegła na brzeg rzeki do swoich przyjaciół z wczorajszego wieczora.
Staruszka była wyraźnie zmęczona, trochę opuchnięta pod dużym rondem słomkowego kapelusza. Na kolanach miała robótkę, kilim czy coś podobnego, ale nie haftowała. Powitała mnie skinieniem głowy, milcząca. Fotel na biegunach kołysał się prawie niedostrzegalnie tik-tik-tik-
– tik-tik. Pod fotelem spał skulony kot.
– Caro przyszła dziś do mnie – powiedziała Armande w końcu. – Pewnie powinnam czuć się zaszczycona. – Obruszyła się i kołysała dalej tik-tik-tik-tik. – Za kogo ona się uważa? – warknęła nagle. – Za cholerną Marię Antoninę?
– Dumała zawzięcie przez chwilę, kołysała się coraz szybciej. – Nic, tylko mi dyktuje, co mogę robić, czego nie mogę. Przyszedł z nią ten jej doktor… – Urwała. Podniosła przenikliwe ptasie oczy. – Ona wszędzie wetknie nos. Zawsze była taka. Zawsze opowiadała ojcu, co o kim wie. -Teraz nastąpiło szczeknięcie śmiechu. – W każdym razie tego mizdrzenia się nie wzięła po mnie. Skądże znowu! I ja nigdy nie potrzebowałam żadnego doktora… ani księdza, żeby mi mówił, co mam myśleć.
Wysunęła podbródek wyzywająco, kołysała się jeszcze mocniej.
– Był Luc? – zapytałam.
– Nie. – Potrząsnęła głową. – Pojechał do Agen na turniej szachowy. – Wyraz jej twarzy zmiękł. – Caro nie wie, że on przyszedł przedwczoraj. – Uśmiechnęła się. – Mądry ten mój wnuczek. Umie trzymać język za zębami,
– Słyszałam, że o pani i o mnie była dziś rano mowa w kościele – poinformowałam ją. – Zadajemy się z elementem niepożądanym, tak mi powiedziano.
Prychnęła.
– Nikomu nic do tego, co robię w moim domu. Mówię to Reynaudowi. I mówiłam pere Antoine'owi przed nim. Groch o ścianę, niestety. Też tylko gadał te same odwieczne bzdury. Duch społeczny. Tradycyjne wartości. Wciąż ta sama oklepana odwieczna zabawa w moralność.
– Więc tak już kiedyś było? – zapytałam zaciekawiona.
– A jakże. – Energicznie skinęła głową. – Przed laty, kiedy Reynaud był mniej więcej w wieku Luca. Oczywiście nieraz od tamtego czasu mieliśmy tu wędrownych Cyganów, ale nigdy nie zostawali długo. Aż do teraz. – Popatrzyła z zadowoleniem na swój odświeżany dom. – Dobrze będzie wyglądać, prawda? Roux mówi, że ukończą do wieczora. – Nagle zmarszczyła brwi. – Przecież mogę go zatrudniać. To uczciwy człowiek i świetnie pracuje. Georges nie ma prawa mówić, że nie. Nie ma prawa. -Wzięła w ręce robótkę, ale położyła z powrotem, nie dodając ani ściegu. – Nie mogę się skupić – wyjaśniła opryskliwie – za dużo tego dobrego. Najpierw skoro świt budzą mnie dzwony, potem od razu muszę patrzeć na mizdrzącą się Caro. Modlimy się za ciebie, mamo, codziennie – zaczęła przedrzeźniać córkę. – Chcemy, żebyś rozumiała, dlaczego tak bardzo się o ciebie martwimy. Bardziej prawdopodobne, że martwią się o swoją opinię w oczach sąsiadów. To zbyt żenujące mieć taką matkę jak ja, która przypomina, od czego się zaczynało.