Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Umilkł. Widziałam, jak straszliwie stara się panować nad sobą.

– W porządku – odparłam spokojnie. – Resztę opowiesz mi po drodze. Josephine może zostać w sklepie. Narcisse może z kwiaciarni zatelefonować po doktora.

– Ja tam nie wrócę – uparł się. – Zrobiłem wszystko, co mogłem. Nie chcę…

Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam ze sobą.

– Nie mamy czasu na ceregiele. Musisz tam ze mną pójść.

– Powiedzą, że to moja wina. Policja…

– Jesteś potrzebny Armande. No, chodźże!

W drodze do Les Marauds usłyszałam dalszy ciąg tej nieskładnej opowieści. Roux zawstydzony swoim wczorajszym wybuchem w La Praline zobaczył, że drzwi Armande

są otwarte i zdecydował się ją odwiedzić. Zastał ją prawie nieprzytomną w fotelu na biegunach. Zdołał ją ocucić na tyle, że powiedziała parę słów: "lekarstwo… lodówka…". Na lodówce stała butelka brandy. Napełnił kieliszek, wlał Armande trochę brandy w usta.

– A ona po prostu… się osunęła. Już nic nie mogłem poradzić. – Rozpacz biła od niego. – Potem sobie przypomniałem, że ma cukrzycę. Prawdopodobnie tym ją zabiłem.

– Nie zabiłeś jej – wykrztusiłam bez tchu. Biegliśmy tak szybko, że dostałam kolki w lewym boku. – Nic jej nie będzie. Sprowadzasz pomoc na czas.

– A jeżeli umrze? Myślisz, że kto mi uwierzy? – zapytał ochryple.

– Nie mów tyle. Zaraz u niej będzie doktor.

Drzwi Armande są nadal otwarte, jeden z kotów właśnie wychodzi. W domu cicho. Przez dziurę w rynnie kapie woda deszczowa z dachu. Widzę, jak Roux spogląda na rynnę fachowym okiem: "Będę to musiał naprawić". Staje przy drzwiach, jak gdyby czekał na zaproszenie.

Armande leży na dywaniku przed kominkiem, twarz ma ziemistą, koloru grzyba, wargi sinawe. On przynajmniej ułożył ją w odpowiedniej pozycji: z jedną ręką pod głową, z szyją pod takim kątem, że do płuc może dochodzić powietrze. Jest nieruchoma, ale oddycha, o czym świadczy prawie niedostrzegalny wiaterek pomiędzy jej zębami. Robótka spadła na dywanik przy niej, rozlana kawa z kubka tworzy plamę w kształcie przecinka. Ta scena jest dziwnie płaska, jak fotos z niemego filmu. Dotykam policzka Armande, skóry cienkiej jak mokra krepa. Czarna spódnica podjechała nad kolana, odsłaniając karmazy-nową falbankę. Przez chwilę smutno mi bezbrzeżnie na widok tych artretycznych starych kolan w czarnych pończochach i jej jedwabnej halki pod byle jaką domową suknią.

– No? – pyta Roux tak niespokojnie, że to jest nie pytanie, tylko warknięcie.

– Myślę, że nic jej nie będzie.

Wlepia we mnie oczy pociemniałe z niedowierzania i podejrzliwości.

– Na pewno jest w lodówce insulina – mówię. – Chyba prosiła o insulinę. Pośpieszmy się.

Armande przechowuje insulinę przy jajkach. Plastikowe pudełko zawiera sześć ampułek i kilka strzykawek jednorazowych. Z drugiej strony stoi w lodówce pudełko trufli opatrzone napisem: La Celeste Praline. Poza tym prawie nic nie ma do jedzenia: otwarta puszka sardynek, reszta klopsików w papierze, parę pomidorów.

Zastrzyk robię w zgięcie łokcia. To sposób, który dobrze znam. W ostatnich fazach choroby mojej matki po wypróbowaniu tylu innych kuracji – akupunktury, homeo-patii, autosugestii – ostatecznie wróciłyśmy do dobrej, starej morfiny, czarnorynkowej, jeżeli nie mogłyśmy dostać jej na receptę, morfiny, którą moja matka, chociaż nie znosiła narkotyków, witała z radością, kiedy było jej duszno, a wieżowce Nowego Jorku chwiały się jej przed oczami.

Armande prawie nic nie waży w moich objęciach; ze zwisającą głową, śladem różu na policzkach wygląda desperacko i błazeńsko. Ściskam jej zimne sztywne dłonie, rozluźniam stawy, rozcieram palce.

– Armande. Zbudź się, Armande. Roux stoi z daleka, patrzy niepewnie. Jej palce w moich dłoniach są jak wiązka kluczy.

– Armande – mówię ostro, rozkazująco. – Nie możesz teraz spać. Trzeba się obudzić.

Jest. Coś zadrgało, jakby listek zatrzepotał o listek.

– Yianne.

W jednej sekundzie Roux już klęczy przy niej. Twarz

ma popielatą, ale oczy mu błyszczą. i.

– Och, powiedz to jeszcze raz, stara uparciucho. – Jego ulga jest przejmująca, aż boli. -Wiem, że żyjesz, Armande. Wiem, że mnie słyszysz. – Patrzy na mnie ochoczo, prawie się śmieje. – Ona się odezwała, prawda? Nie wydawało mi się?

Potrząsnęłam głową.

– Jest silna – mówię. -I tyś ją znalazł w porę, zanim zapadła w śpiączkę. Poczekamy, zastrzyk podziała. Nie przestawaj mówić do niej.

– Dobrze. – Prawie bez tchu Roux zaczyna dość nieskładnie przemawiać, wypatruje na twarzy Armande oznak przytomności. Ja dalej rozcieram jej ręce, które z wolna się rozgrzewają.

– Nikogo pani nie oszuka, Armande, stara czarownico. Pani jest silna jak koń. Mogłaby pani żyć wiecznie. W dodatku naprawiłem ten dach. Chyba pani nie myśli, że tak się napracowałem tylko po to, żeby pani córka zaraz odziedziczyła wszystko! Armande, wiem, że pani słucha. Wiem, że pani może mnie słyszeć. I na co pani czeka? Mam panią przeprosić? Zgoda, więc przepraszam. – Łzy żyłkują mu twarz. – Słyszy pani? Przeprosiłem. Nie jestem niewdzięczny drań, no, jeszcze raz przepraszam. No, zbudź się i…

– …Skurczybyku.

W pół zdania Roux urywa. Armande bezgłośnie chichocze, jej usta się poruszają, oczy są żywe, przytomne. Roux oburącz delikatnie ujmuje jej twarz.

– Przestraszyłam cię? – pyta Armande słabiusieńko.

– Nie.

– Jednak przestraszyłam. – Jest w tym odrobina satysfakcji i przekory.

Roux wyciera oczy wierzchem dłoni.

– Jeszcze jest mi pani winna pieniądze za moją pracę -mówi drżącym głosem. – Bałem się tylko, że nigdy pani nie odzyska przytomności, żeby mi zapłacić.

Armande znów chichocze. Już nabrała sił i udaje nam się ją podnieść, posadzić w fotelu. Bardzo blada, twarz ma trochę zapadniętą, jak zwiędłe jabłko, ale spojrzenie jasne i bystre. Roux odwraca się do mnie, odprężony po raz pierwszy od czasu pożaru. Nasze ręce się stykają. Przez sekundę widzę jego głowę w księżycowej poświacie, zaokrąglenie nagiego ramienia na trawie i odurza mnie widmowa woń bzów… Czuję nagle, jak oczy mi się szeroko otwierają w głupim zdumieniu. Roux też chyba coś poczuł, bo się odsuwa.

Armande za nami cicho chichocze.

– Prosiłam Narcisse'a, żeby zatelefonował po doktora – informuję ją niby niefrasobliwie. – Doktor będzie tu lada chwila.

Armande patrzy na mnie. Prąd wiedzy przebiega między nami i to nie po raz pierwszy. Zastanawiam się, jak jasno ona widzi.

– Nie życzę sobie tej trupiej czaszki w moim domu -mówi Armande. – Możesz go od razu odprawić, gdy przyjdzie. Nie będzie mi dyktował, co mam robić.

– Ale pani jest chora – protestuję. – Gdyby Roux nie przyszedł, mogła pani umrzeć.

Ona strzela kpiącym spojrzeniem.

– Yianne – tłumaczy cierpko. -To właśnie robią wszyscy starzy ludzie. Umierają. To fakt. Na porządku dziennym.

– Tak, ale…

– I ja się nie wybieram do Le Mortoir. Możesz im tak ode mnie powiedzieć. Nie zmuszą mnie. Mieszkam w tym domu sześćdziesiąt lat i jeśli umrę, to tylko tutaj.

– Nikt pani nie zmusi do żadnej przeprowadzki – mówi Roux ostro. – Zaniedbała pani swoją kurację, ot i powód. Następnym razem będzie pani mądrzejsza.

Armande się uśmiecha.

– To nie takie proste.

– Dlaczego? Wzrusza ramionami.

– Guillaume wie. Sporo z nim rozmawiałam. Zrozumiał. – Jej głos brzmi prawie normalnie, chociaż jeszcze jest słaba. – Ja nie chcę codziennie brać tych zastrzyków. Nie chcę trzymać się bez końca diety. Nie chcę, żeby koło mnie skakały dobrotliwe pielęgniarki, jakbym była w żłobku. Mam osiemdziesiąt lat, na litość boską, więc chyba można mi wierzyć, że w moim wieku już wiem, czego… – Raptownie urwała. – Kto tam znowu?

Słuch jej nie zawodzi. Ja też słyszę podjeżdżający samochód. Doktor.

– Jeżeli to ten obłudny szarlatan, powiedzcie mu, że marnuje czas – warczy Armande. – Powiedzcie, że kwitnę zdrowiem. Powiedzcie, żeby sobie znalazł kogoś innego do diagnozy. Ja go nie chcę.

42
{"b":"122919","o":1}