Po czym obu ich już nie było, tylko wysokie obcasy stukały na kamieniach, kiedy szły przez rynek do kościoła.
Nazajutrz znaleźliśmy pierwsze ulotki zgniecione w kulę i rzucone na bruk. Josephine je znalazła, zamiatając chodnik, i przyniosła do sklepu. Różowe kartki złożone na pół, ksero maszynopisu. Styl poniekąd pozwalał domyślać się, czyja to twórczość.
Tytuł: WIELKANOC I NAWRÓT DO WIARY
Przeczytałam szybko. Tekst na ogół był do przewidzenia. Samooczyszczenie, uniesienie, grzech i radość rozgrzeszenia, radość modlitwy. Ale w połowie stronicy przyciągający uwagę podtytuł napisany większymi literami: NOWI REAKTYWISCI
PRZEKUPYWANIE DUCHA WIELKANOCY.
Zawsze będzie istniała niewielka mniejszość ludzi, którzy usiłują wykorzystać nasze uświęcone tradycje dla osobistych zysków – wydawnictwa kart z życzeniami świątecznymi, sieć supermarketów. Jeszcze groźniejsze są osoby, które uzurpując sobie prawo do reaktywowania tradycji starożytnych, wciągają nasze dzieci w praktyki pogańskie pod pozorem rozrywki. Zbyt liczni spośród nas uważają to za nieszkodliwe i patrzą na to przez palce. W rezultacie nasza społeczność pozwala, żeby tak zwany festiwal czekolady odbył się przed naszym kościołem w sam poranek Niedzieli Wielkanocnej. A przecież to po prostu kpina ze wszystkiego, co znaczy Wielkanoc. Usilnie was namawiamy: bojkotujcie ten tak zwany festiwal i wszelkie podobne imprezy, bojkotujcie ze względu na wasze niewinne dzieci.
KOŚCIÓŁ, nie CZEKOLADA, jest PRAWDZIWYM PRZESŁANIEM WIELKANOCY!
– Kościół, nie czekolada! – Uśmiechnęłam się. – Rzeczywiście to dosyć dobre hasło. Nie sądzisz!
Josephine, zaniepokojona, nawet się nie uśmiechnęła.
– Nie rozumiem cię – powiedziała – wcale się tym nie martwisz.
– A czym tu się martwić? – Wzruszyłam ramionami. -Z pewnością wiesz, kto to napisał. Przytaknęła.
– Caro, Caro i Joline. To akurat w ich stylu. Te wszystkie bzdury o niewinnych dzieciach. – Prychnęła szyderczo. – Ale ludzie będą ich słuchać, Yianne. Może zaczną się zastanawiać, czy przyjść. Joline uczy w naszej szkole. A Caro należy do komitetu mieszkańców.
– Och? – Nie wiedziałam, że jest jakiś komitet mieszkańców. Fanatyczni zarozumialcy z upodobaniem do plotek. – No i co mogą zrobić? Aresztować wszystkich?
Josephine potrząsnęła głową.
– Paul też jest w komitecie – powiedziała cicho.
– No i co?
– Przecież wiesz, co on może. – Już wpadła w rozpacz. Zauważyłam, że w chwilach zdenerwowania ma swoje dawne odruchy. – Jest pomylony, przecież wiesz. On po prostu… – Urwała żałośnie, zacisnęła pięści.
Znów mi się wydawało, że chce coś powiedzieć, że coś wie. Ujmując ją za rękę, sięgnęłam delikatnie w jej myśli, ale nie zobaczyłam więcej niż przedtem; szary i tłusty dym na tle purpurowego nieba.
Dym! Dłoń sama mi się zwarła na jej ręce. Dym! Już wiedziałam, co widzę. Wyłoniły się szczegóły: jego twarz, blada plama w ciemności, jego przecinający twarz triumfalny uśmiech. Josephine patrzyła na mnie w milczeniu, oczy miała ciemne od swojej tajemnicy.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – zapytałam w końcu. Żachnęła się.
– Nie ma dowodu. Ja ci nic nie mówiłam.
– Nie potrzebujesz mówić. To dlatego boisz się Roux? Z powodu Paula?
Wysunęła podbródek.
– Nie boję się Roux.
– Ale nie chcesz z nim rozmawiać. Uciekasz przed nim. Nie możesz mu spojrzeć w oczy.
Złożyła ręce tak, jakby nie miała już nic do powiedzenia.
– Josephine? – Odwróciłam ją twarzą do siebie, zmusiłam, żeby patrzyła na mnie. – Josephine?
– Dobrze. Wiedziałam – przyznała ochryple, ponuro. -Już dobrze? Wiedziałam, co Paul zamierza zrobić. Powiedziałam mu, że nie będę milczeć, gdyby czegokolwiek spróbował, i że ostrzegę ich. Właśnie wtedy mnie uderzył. – Skrzywiła się, powstrzymując łzy, patrząc na mnie jadowicie. – Więc jestem tchórzem. – Podniosła głos. – Teraz wiesz, jaka jestem. Nie taka odważna jak ty, jestem kłamczucha i tchórz i nie przeszkodziłam mu w tym, a ktoś mógł stracić życie… Roux czy Zezette, czy jej dziecko, to z mojej winy. – Przeciągle, zgrzytliwie nabrała tchu. – Nie mów Roux – poprosiła. – Nie zniosłabym tego.
– Nie powiem – zapewniłam ją. – Sama mu powiesz. Potrząsnęła gwałtownie głową.
– Nie, nie! Nie mogłabym!
– Jesteś w porządku, Josephine – tłumaczyłam przymilnie. – To nie była twoja wina. I nikt życia nie stracił, no nie?
Uparła się.
– Nie mogłabym. Nie mogę.
– Roux jest inny niż Paul – argumentowałam. – Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo jest podobny do ciebie.
– Co ja bym miała mu powiedzieć? -Wykręcała ręce. -Wolałabym, żeby po prostu wyjechał. – Westchnęła z zawziętością. – Wolałabym, żeby po prostu wziął swoje pieniądze i już był gdzieś indziej.
– Nie, nie wolałabyś – powiedziałam. – Zresztą on nie wyjeżdża. – Powtórzyłam jej, co Roux mi mówił o pracy u Narcisse'a i o łodzi w Agen. – On zasługuje przynajmniej na to, by wiedzieć, kto jest sprawcą – nalegałam. -
Wtedy zrozumie, że tylko Muscat zawinił i że nikt inny tutaj nie żywi do niego nienawiści. Zastanów się nad tym, Josephine. Po swoich przejściach możesz sobie wyobrazić, co on czuje.
Znowu westchnęła.
– Nie dzisiaj, powiem mu, ale kiedy indziej. Dobrze?
– Kiedy indziej nie będzie łatwiej – odpowiedziałam. -Chcesz, żebym poszła do niego z tobą? Wlepiła we mnie spojrzenie.
– Niedługo zrobi sobie przerwę – wyjaśniłam. – Mogłabyś mu zanieść kubek czekolady.
Moment namysłu. Twarz miała bladą i pustą, drżące ręce rewolwerowca zwiesiła po bokach. Wybrałam czekoladkę ze sterty przy mnie i włożyłam jej do rozchylonych ust, zanim zdążyła coś powiedzieć.
– To ci doda odwagi. – I odwróciłam się, żeby napełnić duży kubek czekoladą. – No, zjedz. – Usłyszałam ciche parsknięcie półśmiechem. Podałam jej kubek. – Gotowa?
– Chyba – przyznała, jedząc rocher noir. – Postaram się.
Zostawiłam ich samych. Przeczytałam jeszcze raz ulotkę. "Kościół, nie Czekolada". To naprawdę dosyć zabawne. Człowiek w Czerni zaczyna mieć w końcu poczucie humoru.
Na dworze było ciepło pomimo wiatru. Les Marauds migotały w słonecznym blasku. Poszłam powoli nad rzekę, promienie słońca przyjemnie grzały w plecy. Wiosna zapowiadała swe panowanie małym preludium, jakby wychylała się ze skalistego rogu w dolinie. Ogrody i kwietniki zakwitły raptownie obfitością żonkili, irysów, tulipanów. Nawet rudery w Les Marauds wyglądają kolorowo, ale tu ogrody się rozszalały. Rosnący na balkonie jednej z ruder czarny bez zwiesza się nad wodą, dach innej pokryty jest dywanem z dmuchawców, ze spękanej fasady wysuwają się fiołki. Kiedyś uprawiane rośliny wróciły w dzikie środowisko: małe, długonogie pelargonie wepchnęły się między pietraszniki, samosiewne maki rozbiegają się, gdzie popadnie, podrabiając swoją pierwotną czerwień kolorem pomarańczowym i najbledszym fioletem. Kilka dni słońca sprawiło, że zwabione wynurzyły się ze snu; po deszczu się wyciągają i podnoszą ku światłu. Wystarczy narwać garść rzekomych chwastów, a ma się w ręce szałwię, irysy, goździki, lawendę pod szczawiem i krostawcem. Włóczyłam się nad rzeką dość długo, żeby Josephine i Roux doszli jakoś do porozumienia, po czym wolno ruszyłam z powrotem do domu bocznymi ulicami, np. ruelle des Freres de la Revolution i avenue des Petes, gdzie zamknięte ciemne ściany domów prawie bez okien przerywa tylko gdzieniegdzie sznur z praniem przeciągnięty byle jak od balkonu do balkonu albo pojedyncza skrzynka okienna, z której wloką się zielone girlandy powoju.
Zastałam ich oboje w sklepie, na pół pusty czajnik z czekoladą stał na ladzie pomiędzy nimi. Josephine miała oczy różowe, ale pełne ulgi, prawie radosne. Roux śmiał się z czegoś, co mówiła, dziwny, nieznany mi śmiech, egzotyczny, bo on się śmieje bardzo rzadko. Przez sekundę czułam coś, nieomal zazdrość. Ci dwoje należą do siebie.
Rozmawiałam z Roux później, kiedy Josephine poszła po zakupy. Jest ostrożny, uważa, żeby się nie zdradzić, kiedy mówi o niej, ale oczy mu jaśnieją, tak jakby czaił się w nich uśmiech. Chyba już podejrzewał Muscata.