Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kent Wagner na moje szczęście wciąż był jeszcze na posterunku, choć skończył służbę ponad pół godziny temu.

Mój gospodarz mimo woli powiedział: – Jest tu jakiś mężczyzna, twierdzi, że uciekł…

– Andrew Douglas – wszedłem mu w słowo.

– Mówi, że nazywa się Andrew Douglas. – Nagle odsunął słuchawkę od ucha, jakby poziom decybeli omal nie rozsadził mu bębenków. – Co? Mówi, że chce oddać się w ręce policji. Jest tutaj, zakuty w kajdanki. – Nasłuchiwał przez kilka chwil, po czym zmarszczył brwi i oddał mi słuchawkę. – Chce z panem mówić – powiedział.

Usłyszałem głos Kenta: – Kto mówi?

– Andrew.

– O Jeeezu. – Rozległ się przeciągły świst jego oddechu. – Gdzie jesteś?

– Nie wiem. Zaczekaj. Zapytam mego gospodarza. Mężczyzna odebrał mi na chwilę słuchawkę i podał policjantowi adres wraz ze wskazówkami, jak jechać. – Cztery i pół kilometra za Dupont Circle, potem wzdłuż Massachusetts Avenue, w prawo w Czterdziestą Szóstą, jeszcze raz w prawo w Davenport Street i jeszcze jakieś czterysta metrów, na skraju lasu. – Słuchał przez chwilę, po czym oddał mi słuchawkę.

– Już mam adres – powiedział kapitan Wagner.

– Ach… Kent… jeszcze jedno… przywieź jakieś spodnie.

– Co takiego?

– Portki – powiedziałem z naciskiem. – I koszulę. I buty, rozmiar angielska dziesiątka.

Zapytał z niedowierzaniem w głosie: – Chyba nie jesteś…?

– No, jestem. Zabawne jak jasna cholera. I przydałby się też kluczyk do kajdanek.

Mój gospodarz, coraz bardziej zaniepokojony, wziął ode mnie słuchawkę i powiedział do Kenta Wagnera: – Czy ten człowiek jest niebezpieczny?

Później Kent przysięgał się, że powiedział tylko: „Proszę się nim zająć”, i faktycznie chodziło mu o to, by mój gospodarz się mną zaopiekował, ten jednak zinterpretował jego słowa zupełnie inaczej i w efekcie cały czas trzymał mnie na muszce, pomimo moich usilnych zapewnień, że jestem nie tylko nieszkodliwy, ale i łagodny jak baranek.

– Nie opieraj się o ścianę – powiedział. – Moja żona się wścieknie, jak zobaczy na niej ślady krwi.

– Krwi?

– Cały jesteś podrapany. – Był wyraźnie zdumiony. – Nie wiedziałeś?

– Nie.

– Skąd właściwie uciekłeś?

Pokręciłem głową ze znużeniem, ale nie odpowiedziałem na pytanie. Miałem wrażenie, że upłynęły całe wieki, zanim w końcu Kent Wagner zadzwonił do drzwi. Wszedł do hallu, uśmiechając się łobuzersko, a uśmiech ten poszerzył się jeszcze na widok ręcznika, ale w chwilę potem jego oblicze gwałtownie sposępniało.

– Trzymasz się jakoś? – rzekł krótko.

– Jakoś.

Skinął głową, wyszedł na zewnątrz i po chwili wrócił z ubraniem, butami i potężnymi obcęgami do cięcia metalu, które w parę sekund poradziły sobie z kajdankami.

– To nie są policyjne obrączki – wyjaśnił. – Nie mamy do nich odpowiednich kluczyków.

Mój gospodarz udostępnił mi swoją garderobę, abym mógł się w niej ubrać, a gdy stamtąd wyszedłem, podziękowałem mu i oddałem ręcznik.

– Chyba powinienem zaproponować panu drinka – rzekł niepewnie, ale po tym, jak przyjrzałem się swemu odbiciu w lustrze, uznałem, że i tak potraktował mnie wyjątkowo łagodnie i życzliwie.

20

Nie zrobisz tego – rzekł Kent.

– Owszem, zrobię.

Spojrzał na mnie z ukosa. – Nie jesteś w stanie…

– Nic mi nie jest. Mam trochę pokiereszowane palce dłoni i stóp, ale to przecież pestka.

Wzruszył ramionami i nie próbował dłużej oponować.

Staliśmy na drodze przy radiowozach, bez włączonych syren i tylko na światłach postojowych, gdzie pokrótce opowiadałem mu, co się wydarzyło.

– Wrócimy tam tylko tą samą drogą, którą tu dotarłem – powiedziałem. – Bo jak inaczej?

Powiedział swoim ludziom, siedzącym w samochodach, aby pozostali na swoich pozycjach i czekali na rozkazy, a potem on i ja poszliśmy przez las, minęliśmy dom, gdzie na nich czekałem, i ten drugi, z przerażoną kobietą; wspięliśmy się po stoku, przeszliśmy przez równinę i przegramoliliśmy się przez siatkę.

Obaj zachowywaliśmy się cicho. Naszym krokom towarzyszyło jedynie ciche szuranie i szelest liści pod stopami. Deszcz ustał. Spoza postrzępionych chmur przezierał srebrzysty księżyc. Jego blask w zupełności nam wystarczał, odkąd tylko przywykliśmy do słabego światła.

– To gdzieś tutaj – rzuciłem niemal szeptem. – Już niedaleko. Przemykaliśmy od jednej kępy laurów do drugiej, aż w końcu znaleźliśmy znajomą polanę.

– Przychodził stamtąd – powiedziałem, wskazując ręką kierunek.

Kent Wagner przez kilka chwil wpatrywał się w wyrwane z korzeniami drzewo, choć oblicze policjanta nie zdradzało żadnych emocji, po czym cichcem, ostrożnie wyszliśmy z kręgu laurów, wtapiając się w cień jak dwa polujące koty.

Nie był tak dobry jak Tony Vine, ale akurat jemu niewielu mogło dorównać. Wiedziałem, że z kimś takim jak on poczułbym się pewnie w ciemnym zaułku, i sam bez niego raczej bym tu nie wrócił. Wyjaśnił mi, że ostatnio nie pracował w terenie, i ucieszył się, że dzięki mnie ma okazję choć na chwilę opuścić cztery ściany swego gabinetu.

Pistolet zdawał się tworzyć naturalne przedłużenie jego prawej dłoni. Szliśmy powoli naprzód, badając przed sobą teren przy każdym kroku z obawy przed drutami-potykaczami. Wśród kępy młodych drzew rosło sporo laurów, które przesłaniały nam widok, ale gdy znaleźliśmy się jakieś pięćdziesiąt kroków od polany, w oddali ujrzeliśmy słaby błysk światła.

Kent uniósł pistolet i wskazał nim w tę stronę. Pokiwałem głową. Ruszyliśmy noga za nogą, bardzo ostrożnie, świadomi ryzyka.

Nie dostrzegliśmy żadnych straży, co nie znaczy, że ich nie było. Naszym oczom ukazał się fronton współczesnego dwupoziomowego domu, który wyglądał całkiem zwyczajnie i niegroźnie, na parterze paliło się światło, a zasłony w oknach były na wpół rozsunięte.

Nie podeszliśmy bliżej. Wycofaliśmy się między drzewa i przeszliśmy tamtędy, wzdłuż podjazdu prowadzącego od domu, aż do drogi. Przy drodze stała na białym słupku kanciasta skrzynka pocztowa o numerze 5270. Kent wskazał na nią, a ja pokiwałem głową, po czym ruszyliśmy wzdłuż drogi, która jak zapewnił mnie Kent, wiodła w stronę miasta. Gdy tak maszerowaliśmy, powiedział do mnie:

– Słyszałem twoje nagranie. Otrzymaliśmy je dziś rano z twojej firmy w Londynie. Wygląda na, to, że dostarczono je do Jockey Clubu pocztą kurierską.

– Nie wątpię – odrzekłem oschle – że nie byli tam ze mnie zadowoleni.

– Rozmawiałem z niejakim Gerrym Claytonem. Powiedział tylko, że dopóki żyjesz i prowadzisz negocjacje, to wszystko gra.

– Świetnie.

– Najwyraźniej bardzo im zależało, aby cię uratować – naprawdę byłem pod wrażeniem.

Szliśmy niespiesznie dalej.

– Rozmawiałem też z państwem Goldoni – powiedział – z jego rodzicami.

– Żal mi ich.

Poczułem, że wzruszył ramionami. – On był wściekły. Ona całkiem się załamała. Chyba spotkała się z synem i powiedziała mu o tobie. Ale to nie miało dla nas znaczenia. Spotkała się z nim nad Potomakiem, pospacerowali trochę, po czym zjedli wspólnie lunch w cichej knajpce. Zadzwonił do nich do hotelu, aby umówić się na spotkanie… ale sam nie powiedział, gdzie się zatrzymał.

– Można się było domyślić.

– Taa.

Zrobił jeszcze dwa kroki, po czym przystanął, wetknął pistolet za pasek i wyjął z futerału krótkofalówkę.

– Zawróćcie – rzekł, zwracając się do swoich ludzi, czekających w samochodach. – Podjedźcie od Czterdziestej Piątej, skręćcie w lewo, a potem jeszcze raz w lewo, w Cherrytree; czekam na was u wylotu ulicy. Tylko żadnych syren. Powtarzam, żadnych syren. Zero hałasu. Czy to jest jasne?

Policjanci odpowiedzieli, używając przepisowego żargonu, a Kent złożył teleskopową antenę krótkofalówki i wcisnął urządzenie do czarnego futerału przy pasku.

Staliśmy i czekaliśmy, Kent przyglądał mi się ze spokojem w blasku księżyca; twardziel, traktujący mnie po partnersku.

73
{"b":"107669","o":1}