Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czułem się przy nim swobodnie i bezpiecznie i byłem mu za to wdzięczny.

– Twoja dziewczyna – rzucił jakby mimochodem – na pewno ucieszy się z twego powrotu.

– Alessia?

– Ta dziewczyna-dżokej – odparł. – Biała buzia, wielkie oczy. Płakała tak bardzo, że ledwie mogła mówić.

– No cóż – odparłem. – Ona wie, co znaczy być ofiarą porwania.

– Taa. Słyszałem o tym. Rozmawiałem z nią dziś po południu. W dodatku powiedziała, że aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo cię kocha… Rozumiesz coś z tego? Wspomniała też coś, że żałuje swojej odmowy…

– Naprawdę?

Spojrzał na mnie z nieskrywanym zaciekawieniem. – To dobra wiadomość, prawda?

– Można tak powiedzieć.

– Mówiła też coś o jeńcach powracających z Wietnamu jako impotenci.

– Mhm – mruknąłem z uśmiechem. – Sam jej o tym mówiłem.

– Cieszę się, że coś z tego kapujesz.

– Dzięki – odparłem.

– Nadal mieszka w hotelu Regency – dodał Kent. – Powiedziała, że nie wyjedzie, dopóki nie będziesz wolny.

Nie odpowiedziałem, a on po chwili dodał:

– Nie mówiłem jej, że najprawdopodobniej nie wyjdziesz z tego z życiem. I że gdyby ci się udało z tego wywinąć, to byłby cud.

– Cuda się zdarzają – rzuciłem, a on pokiwał głową.

– Od czasu do czasu.

Spojrzeliśmy wzdłuż drogi w kierunku miejsca, z którego uciekłem.

– Ten dom znajduje się w odległości pięciu kilometrów w linii prostej od hotelu Ritz-Carlton. – powiedział. – I… zauważyłeś? Nie było przy nim ani jednej dyni. – Uśmiechnął się w półmroku, szczerząc zęby w drapieżnym grymasie.

Sprawdził wszystko bardzo dokładnie; gdy nadjechały radiowozy, wsiedliśmy do jednego z nich, po czym Kent zabrał się za przeglądanie pliku wydruków komputerowych. Były to, jak się okazało, wydruki ofert wynajmu lub sprzedaży prywatnych domów z działkami z ostatnich ośmiu tygodni zarówno na terenie Dystryktu Columbia, jak i przyległego Arlington oraz części Marylandu i Wirginii. Odniosłem wrażenie, że ktoś zadał sobie wiele trudu, aby sporządzić te wszystkie zestawienia, ale podobnie jak w przypadku Eaglera tak i teraz, ten ogromny trud zaowocował konkretnymi wynikami.

Kent mruknął z zadowoleniem i podsunął mi pod nos jedną z kartek, wskazując na widniejący na niej zapis:

Cherrytree Street 5270, dom wynajęty 16 października na okres dwudziestu sześciu tygodni, oplata wniesiona z góry w pełnej kwocie.

Sięgnął po mapę, otwartą i rozłożoną na właściwej stronie, i pokazał mi, gdzie się znajdujemy.

– To jest dom, z którego zadzwoniłeś, przy Davenport Street. Przeszliśmy przez osiedle na ukos, przez las, aż do Cherrytree, która biegnie równoległe do Davenport. Ten las należy do American University Park.

Pokiwałem głową.

Wygramolił się z samochodu, by zamienić kilka słów ze swoimi ludźmi, i za chwilę jechaliśmy już powoli z wyłączonymi światłami z powrotem w stronę domu numer 5270.

Kent i porucznik Stawski, który jechał w drugim wozie, byli zgodni, że w tej sytuacji najodpowiedniejszy byłby nagły, brutalny nalot, rzecz jasna zaplanowany i przygotowany tak, by osiągnąć jak największy efekt. Wysłali dwóch policjantów przez las, aby zbliżyli się do domu od tyłu, ale pozostali w ukryciu i zostawili samochody w miejscu, gdzie nie byłoby ich widać, choć czekałyby w gotowości.

– Ty zostaniesz tutaj – rzucił do mnie Kent. – Nie mieszaj się w to, rozumiesz?

– Nie – powiedziałem. – Znajdę Freemantle’a.

Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, a ja wiedziałem, że jak wszyscy gliniarze, jest skoncentrowany wyłącznie na pojmaniu przestępcy. Przez chwilę taksował mnie wzrokiem, a ja powiedziałem:

– Wchodzę tam i nie próbuj się ze mną spierać.

Pokręcił głową z rezygnacją, lecz już nie próbował mnie powstrzymywać, i to my obaj, tak jak wcześniej, niemal bezszelestnie podkradliśmy się do domu, przy którym nie było halloweenowych dyń.

Gdy stanęliśmy w cieniu laurów, dotknąłem jego ręki i pokazałem to, co zauważyłem. Wyraźnie zesztywniał, gdy spostrzegł to samo co ja – mężczyznę, stojącego przy nieoświetlonym oknie na piętrze i palącego papierosa.

Obserwowaliśmy go w milczeniu. Mężczyzna nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.

– Cholera – wycedził Kent.

– Zawsze możemy podejść od tyłu.

Prześlizgnęliśmy się przez krzaki na tyłach domu. Okna z tamtej strony, wychodzące na las, również były ciemne.

– I co teraz? – spytałem.

– Trzeba działać. – W jego dłoni znów znalazł się pistolet, w głosie zaś pojawiła się nuta lęku i zdecydowania zarazem: – Gotowy?

– Tak.

Byłem gotowy, o ile zawierało się w tym kołatanie serca i trudności z oddychaniem. Wyszliśmy z gęstwiny krzewów możliwie jak najbliżej domu, po czym przemykając od jednego spłachetka cienia do drugiego, dotarliśmy do tylnego wejścia. Drzwi były podwójne – jedne siatkowe, do ochrony przed owadami, i drugie, wewnętrzne, na wpół przeszklone. Kent sięgnął dłonią do klamki siatkowych drzwi i otworzył je, po czym przekręcił gałkę przy drugich, tych masywniejszych.

Co nas wcale nie zdziwiło, były zamknięte na klucz.

Kent wyjął krótkofalówkę z futerału, wysunął antenę i rzucił do mikrofonu jedno krótkie słowo: – Jazda!

Nim zdążył schować aparat do futerału przy pasku, we front domu uderzył nagle ryk policyjnych syren i blask świateł; barwne błyski kogutów widać było nawet tu, na tyłach budynku. Zaraz potem włączono silne reflektory-szperacze, a z policyjnych krótkofalówek popłynęły bliżej niezrozumiałe głosy. Kent tymczasem nie próżnował, rozbił szybę w drzwiach tylnego wejścia i wsunął dłoń przez otwór, aby odblokować zasuwkę.

Wewnątrz domu, podobnie jak na zewnątrz, zapanowało istne pandemonium. Kent i ja, wraz z dwoma mundurowymi funkcjonariuszami depczącymi nam po piętach, przebiegliśmy przez kuchnię, skierowaliśmy się w stronę schodów i bardziej wyczuliśmy, niż zobaczyliśmy, dwóch mężczyzn wyciągających broń, aby odeprzeć natarcie. Najwyraźniej ekipa Stawskiego przestrzeliła zamki w drzwiach frontowych, a gdy umilkło staccato kanonady, ujrzałem niebieskie mundury wbiegających do hallu ludzi i zaraz potem skręciłem za załom schodów, kierując się na piętro.

Tam wciąż jeszcze było względnie cicho. Wszystkie drzwi z wyjątkiem jednych były otwarte. Rzuciłem się ku nim, a Kent za mną zawołał przeraźliwie: – Nie rób tego, Andrew!

Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Podszedł tak, by nie znaleźć się na linii ognia od strony drzwi, po czym skoczył i kopnął w nie z całej siły. Drzwi z hukiem otwarły się do środka, a Kent z pistoletem w dłoni wpadł do pokoju i od razu dał susa w bok. Wbiegłem za nim.

Wewnątrz panował półmrok w porównaniu z jasnym korytarzem na zewnątrz, jakby jedynym źródłem światła była tu słaba nocna lampka. W pomieszczeniu stał szarobiały namiot, linki mocujące przywiązane były do znajdujących się opodal mebli, obok zaś, rozpaczliwie usiłując rozpiąć suwak przy wejściu, stał Giuseppe-Peter.

Obrócił się na pięcie, gdy wpadliśmy do pokoju.

On też miał w ręku pistolet.

Wymierzył w naszą stronę i strzelił dwa razy. Poczułem palące pieczenie, gdy jedna z kul musnęła lekko moje lewe ramię, a druga ze świstem przeleciała mi koło ucha i w tej samej chwili Kent bez wahania wypalił do niego.

Impet kuli, która go dosięgła, powalił Giuseppe-Petera na wznak.

Podszedłem i uklęknąłem przy nim.

To Kent otworzył wejście do namiotu i wślizgnął się do środka po Morgana Freemantle’a. Usłyszałem senny, rozleniwiony głos Starszego Stewarda, a zaraz potem Kent wyszedł z namiotu, aby powiadomić mnie, że ofiara jest nafaszerowana prochami i goła jak święty turecki, ale poza tym cała i zdrowa.

Przy pomocy zwiniętego namiotowego płótna, które przykładałem do szyi mego wroga, starałem się zatamować szkarłatną fontannę, lecz bez powodzenia. Kula wyrwała zbyt duży fragment tkanek; nic nie można było zrobić.

Oczy miał otwarte, ale jego wzrok już mętniał.

74
{"b":"107669","o":1}