Литмир - Электронная Библиотека
A
A

13

Godziny mijały powoli, w napięciu i znudzeniu zarazem, które jak przypuszczam, musieli odczuwać żołnierze czekający na zbliżającą się bitwę. Mój puls co chwila to zaczynał szaleć, to znów uspokajał się, tak jakbym miał zaraz zasnąć. Tylko raz, w południe podczas tego czuwania, przeżyłem chwilę grozy.

Prawie przez cały ranek wsłuchiwałem się w odgłosy dochodzące za pośrednictwem pluskwy podłożonej na niższym z dwóch pięter; nie stałem przez cały czas w jednym miejscu, lecz przemieszczałem się od jednej ulicy do drugiej, w zasięgu odbioru radia w moim aucie. Dwaj porywacze zachowywali się niemal dokładnie tak samo jak wcześniej – jeden zrzędził, marudził, a drugi go uciszał.

W pewnej chwili Dominic zaczął płakać.

– Gnojek wyje – powiedział pierwszy głos.

Przełączyłem się na górny podsłuch i usłyszałem żałosny, tęskny lament, szloch dziecka, które straciło nadzieję, że dostanie to, czego chciało. Nikt nie przyszedł, by z nim porozmawiać, ale w tej samej chwili jego głos zagłuszyły dźwięki muzyki pop włączonej na cały regulator.

Przestawiłem urządzenie na dolny podsłuch i poczułem, że mięśnie w moim ciele naprężają się jak postronki.

Rozległ się nowy głos: -…facet siedzi w aucie, o kilka ulic dalej, po prostu siedzi i nic. To mi się nie podoba. I jakoś podejrzanie mi przypomina jednego z tych typów z hotelu.

Głos pierwszego porywacza: – Idź i sprawdź go, Kev. Jeżeli nadal tam będzie, wracaj w try miga. Nie będziemy w cholerę ryzykować. Dzieciaka się wrzuci do rury.

Głos drugiego porywacza: – Aleja przez cały czas siedzę przy tym zafajdanym oknie. Nie widziałem ani żywego ducha, nikogo, kto mógłby nas szpiegować. Ludzie tylko spacerują, nikt podejrzanie się nie rozgląda.

– A gdzie zostawiłeś wóz? – spytał Kevin. – Przestawiłeś go.

– Stoi przy Turtle Street.

– I właśnie tam siedzi tamten facet.

Porywacze zamilkli na chwilę. Facet siedzący w aucie przy Turtle Street z sercem nieomal wyrywającym się z piersi uruchomił samochód i czym prędzej odjechał.

Zabłysła czerwona lampka na radiowym sprzęcie Tony’ego, przestawiłem więc przełącznik, aby z nim porozmawiać.

– Słyszałem – rzuciłem krótko. – Bez obaw, już się stamtąd zmyłem. Porozmawiamy, jak będę mógł.

Przejechałem przeszło kilometr i zatrzymałem się na parkingu przy jednym z zatłoczonych pubów, po czym wytężyłem słuch, gdyż odbiór był tu o wiele gorszy.

– No, już faceta nie ma – oznajmił wreszcie głos.

– Co o tym myślisz, Kev? Odpowiedź była niezrozumiała.

– Jak dotąd nie zwęszyliśmy w okolicy żadnych psów. Żaden się nie pokazał.

Pierwszy porywacz mówił tak, jakby próbował uspokoić samego siebie: – Jak powiedział Peter, nie mogą otoczyć chałupy, abyśmy ich wcześniej nie zauważyli, a zrzucenie gnojka do rury zajmie góra osiem sekund. Ty to wiesz i ja wiem, wszystko mamy przećwiczone. Nie ma mowy, aby gliny coś tu znalazły oprócz trzech facetów, letników, bawiących się w najlepsze i rżnących w karty.

Znów dało się słyszeć niezrozumiałą odpowiedź, a potem ten sam głos: – Wobec tego obaj zachowamy szczególną czujność. Ja pójdę na górę i będę gotowy, gdyby co do czego przyszło. A ty, Kev, poszwendaj się trochę po mieście, rozejrzyj się, może wypatrzysz gdzieś tego gościa. Jeżeli go zauważysz, zadzwoń do nas, to zadecydujemy. Peter na pewno nam nie podziękuje, jeżeli wpadniemy w panikę. Musimy przekazać paczkę całą i zdrową, tak się właśnie wyraził. W przeciwnym razie możemy zapomnieć o kasie, a ja nie zamierzam tak się zarzynać za friko.

Nie usłyszałem odpowiedzi, ale pierwszy głos chyba przekonał swego rozmówcę.

– No dobra. To bierz się do roboty, Kev. Na razie.

Wszedłem do pubu, przy którym zaparkowałem, i zjadłem kanapkę, choć tak się trząsłem, że raz nieomal wypadła mi z rąk. Nigdy dotąd nie pojmowałem sensu zachowania anonimowości i niemieszania się aktywnie w prowadzenie sprawy tak dobrze jak w tej chwili i zdawałem sobie sprawę, że naginając zasady, ryzykuję życie Dominica.

Kłopot z wymykaniem się Kevinowi polegał na tym, że nie wiedziałem, jak wygląda, podczas gdy on mógł wypatrzyć mnie z łatwością i najprawdopodobniej znał również kolor, markę i numery mojego wozu. Itchenor było za małe, by mogła się tu znaleźć wymarzona dla mnie kryjówka w rodzaju wielopoziomowego parkingu. Doszedłem do wniosku, że aby uniknąć zauważenia, najlepiej będzie, jak w ogóle wyjadę z miasteczka, i wybrałem się okrężną drogą, aby dotrzeć nad zatokę w nieco wyższym jej punkcie, bliżej Chichester. Nie słyszałem już urządzeń podsłuchowych, ale miałem nadzieję, że gdzieś w pobliżu wody bez trudu złapię Tony’ego, i rzeczywiście, odpowiedział już na moje pierwsze wezwanie, a w jego głosie usłyszałem westchnienie ulgi.

– Gdzie jesteś? – zapytał.

– W górze rzeki.

– Świetnie.

– Co się wydarzyło w domu? -

– Nic. Czymkolwiek jest ta rura, paczka jeszcze do niej nie trafiła. Ale tamci trzęsą się jak galareta. – Zamilkł na chwilę. – Diabli nadali, że akurat zostawili auto na tej ulicy.

Rozgrzeszał mnie. Nie próbował obwiniać – byłem mu za to wdzięczny.

Powiedziałem: – Stałem tam zaledwie przez dziesięć minut.

– Tak czasem bywa. Nawiasem mówiąc, Kevin wrócił już do domu.

– Zostanę tu, gdybyś mnie potrzebował.

– W porządku – rzekł. – A paczkę to zwinął ten, którego nazywają Peter. Uroczy gość, jak mówią. Peter wydzwania do nich codziennie i kto wie, może nawet jutro lub pojutrze pofatyguje się osobiście. Szkoda, że nie możemy dłużej czekać.

– To zbyt ryzykowne.

– Taa.

Ustaliliśmy czas i miejsce spotkania, po czym wyłączyłem radio, aby oszczędzić akumulatory, które miał z sobą w łódce. Ważniejsze było nasłuchiwać tego, co działo się w domu, a poza tym, to mniej zużywało baterię.

Zawsze istniało pewne ryzyko, że ktoś gdzieś przypadkiem będzie miał radio włączone na tę samą częstotliwość, ale ostrożnie dobierałem słowa i uznałem, że dla wszystkich, którzy mogliby nas usłyszeć, może z wyjątkiem porywaczy, ten dialog musiał brzmieć jak rozmowa dwóch złodziei.

Spędziłem całe popołudnie nad wodą w aucie lub w jego pobliżu, ale Tony się nie odezwał, co oznaczało, że nasze ustalenia pozostały bez zmian. Parę minut przed piątą podjechałem do najbliższej budki telefonicznej i zadzwoniłem do Eaglera.

Na posterunku powiadomiono mnie, że ma dziś dyżur, spytano, jak się nazywam.

– Andrew Douglas.

Czy wobec tego zechcę zadzwonić pod wskazany numer? Zechciałem i zadzwoniłem. Odebrał po pierwszym sygnale. Cóż za odmiana, pomyślałem przelotnie, po fiasku z zastępcą Pucinellego.

– Czy pańscy ludzie pracują także w nocy? – spytałem.

– Oczywiście.

– Tony znalazł porywaczy – oznajmiłem.

– Nie do wiary!

– Ma pan szansę ich aresztować.

– Gdzie teraz są?

– Hm… Są wyjątkowo ostrożni, wyczuleni na wszelkie oznaki działalności policji. Jeżeli pojawicie się za wcześnie, będzie po dzieciaku. Chciałbym, aby zrobił pan dokładnie to, co powiem, i pod żadnym pozorem nie zmieniał raz ustalonego planu. Czy to jest jasne?

Nastała chwila ciszy, a potem: – Czy mogę odrzucić pański plan?

– Eee… nie.

Znów chwila ciszy. – A więc wóz albo przewóz?

– Niestety tak.

– Hmm – mruknął. – Czyli zgarniam porywaczy na pańskich warunkach albo wcale?

– Dokładnie tak.

– Mam nadzieję, że pan wie, co robi.

– Mhm.

Po kolejnej krótkiej przerwie powiedział: – W porządku. Zgadzam się. Jak się przedstawia ten plan?

– Niech pan weźmie ze sobą tylu ludzi, ilu potrzeba do aresztowania co najmniej trzech porywaczy. Czy może ich pan ściągnąć na komendę policji w Chichester na pierwszą w nocy?

– Oczywiście – wydawał się niemal oburzony. – Mają być po cywilnemu czy mundurowi?

– Wszystko jedno.

– Uzbrojeni czy nie?

– To zależy od pana. Nie wiemy, czy porywacze mają broń.

48
{"b":"107669","o":1}