Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mało rozumiałem, ale ton rozmowy pojąłem doskonale. Bliskie histerii wrzaski porywacza powoli zaczęły tracić na intensywności w odpowiedzi na pełen determinacji spokój Pucinellego i ostatecznie zatrzymały się na poziomie silnego, lecz kontrolowanego wzburzenia.

Na ostatnie rzucone ostro pytanie Pucinelli odpowiedział po krótkiej chwili, wolno i wyraźnie:

– Nie mogę o tym decydować. Nie mam niezbędnych kompetencji. Muszę skontaktować się z przełożonymi. Proszę zaczekać na ich odpowiedź.

Dało się słyszeć burkłiwe, gniewne potaknięcie, a potem trzask przerywanego połączenia. Pucinelli otarł twarz dłonią i uśmiechnął się lekko do mnie. Przypuszczałem, że wiedział, iż tego rodzaju oblężenia mogły ciągnąć się całymi dniami, ale przynajmniej udało mu się nawiązać łączność, dokonując pierwszego, nader istotnego kroku.

Spojrzał na technika i chyba chciał zapytać mnie, co dalej, ale z uwagi na obecność nagrywającego każde słowo dźwiękowca nie mógł tego uczynić.

Powiedziałem: – Jak się domyślam, wymierzy pan zaraz silny reflektor w okna tego mieszkania, aby porywacze poczuli się osaczeni.

– Ma się rozumieć.

– A jeżeli nie poddadzą się w ciągu godziny, dwóch, zapewne sprowadzi pan tu kogoś znającego się na negocjacjach, aby z nimi pomówił. Ze swej strony sugeruję naprawdę dobrego specjalistę. A także psychiatrę, aby określił stan psychiczny porywaczy i oszacował, kiedy jego zdaniem nadejdzie właściwy moment na zastosowanie presji i nakłonienie ich do wyjścia z budynku. – Wzruszyłem nieznacznie ramionami. – Sam pan przecież dobrze wie, że tego rodzaju metody sprawdziły się wyśmienicie w innych przypadkach, gdzie w grę wchodziło życie zakładników?

– Oczywiście.

– I rzecz jasna powie im pan, że jeśli Alessia Cenci umrze, do końca życia nie wyjdą z więzienia?

– Ale ten kierowca… oni przecież wiedzą, że go postrzelili…

– Jeżeli zapytają, nawet gdyby zmarł, nie wątpię, że powie im pan, iż on nadal żyje. Lepiej, by nie znaleźli się w sytuacji, w której uznają, że nie mają już nic do stracenia.

Wtedy z jednego z milczących dotąd odbiorników dobiegł głos, a stało się to tak nagle, że zarówno technik, jak i Pucinelli odwrócili się gwałtownie i zaczęli nasłuchiwać. To był kobiecy głos, niewyraźny, zapłakany, i choć nie rozumiałem słów, także tym razem bez problemu wychwyciłem ogólny kontekst.

W tle pojawił się ochrypły, zimny głos porywacza, zbyt gniewny, by można było uznać sytuację za opanowaną, a zaraz potem usłyszeliśmy szloch jednego dziecka i cichy głosik innego, wołającego: – Mamo! Tato! Mamo!

– Boże! – rzekł Pucinelli. – Dzieci! W tym mieszkaniu są także dzieci! W tym mieszkaniu są dzieci!

Ta myśl przepełniła go trwogą i wprawiła w głęboką konsternację.

W jednej chwili bardziej zaczęło zależeć mu na nich, niż przez całe pięć tygodni zależało mu na dziewczynie, i po raz pierwszy dostrzegłem na jego oliwkowym obliczu oznaki zatroskania. Wsłuchiwał się z uwagą w hałaśliwy gwar rozmów dochodzący do nas za pośrednictwem urządzenia podsłuchowego. Porywacz w kilku ostrych słowach rozkazał kobiecie, aby dała dzieciom parę herbatników i w ten sposób je uciszyła, w przeciwnym razie zagroził, że osobiście wyrzuci bachory przez okno.

Groźba poskutkowała. Zapanowała względna cisza. Pucinelli wykorzystał tę okazję, by połączyć się ze swoją centralą i wydać całą serię krótkich, konkretnych rozkazów przez radio. Z tego, co zrozumiałem, zażądał między innymi sprowadzenia reflektorów, negocjatora i psychiatry. Co chwila zerkał w górę, w stronę okien mieszkania na trzecim piętrze, to znów na zatłoczoną ulicę poniżej. Przez przyciemnione szyby naszej furgonetki jedno i drugie wydawało się nienaturalnie ciemne. Nie na tyle jednak, by nie zdołał dostrzec czegoś, co mocno go zagniewało i sprawiło, że krzycząc w głos, wybiegł z furgonetki. Wyszedłem w ślad za nim i poczułem tę samą co on wściekłość – zjawił się fotograf uzbrojony w aparat z fleszem, pierwszy przedstawiciel prasy.

Przez kolejną godzinę przysłuchiwałem się głosom z mieszkania i stopniowo doszedłem do wniosku, że wewnątrz znajdowało się dwoje rodziców, dwoje starszych dzieci, niemowlę i dwóch porywaczy – jeden, który rozmawiał przez telefon i mówił groźnym, gniewnym basem, oraz jego wspólnik, trochę bardziej bojaźliwy tenor.

Uznałem, że jeśli któryś z nich miałby się poddać, to właśnie tenor, bas był bardziej bezwzględny, sprawiał wrażenie zimnego, bezlitosnego zabójcy. Najwyraźniej obaj byli uzbrojeni. Technik mówił bardzo szybko do Pucinellego, który potem powtarzał najważniejsze rzeczy już znacznie wolniej, na mój użytek: porywacze zamknęli matkę z trójką dzieci w jednej z sypialni i wspomnieli coś o sznurach, którymi skrępowali ojca. Ojciec od czasu do czasu pojękiwał, ale zaraz brutalnie go uciszano.

Na ulicy tłum gęstniał z minuty na minutę, wydawało się, że wszyscy mieszkańcy okolicznych bloków wylegli na zewnątrz, by na żywo obserwować przebieg wydarzeń. Choć była druga w nocy, wokoło roiło się od dzieciaków próbujących mimo kordonu carabinieri przedostać się jak najbliżej budynku, gdzie schowali się porywacze, a w okna, za którymi tenor łaskawie pozwolił, aby w kuchni zagrzano mleko dla dziecka, wymierzony był istny las kamer i mikrofonów.

Zgrzytałem zębami i patrzyłem, jak opodal zatrzymuje się wóz transmisyjny; wysiadła zeń ekipa telewizyjna z oświetleniem, kamerami, mikrofonami i zaczęła przeprowadzać wywiady, by donieść całemu światu o tym, co się tu działo…

Aż do tej pory porwanie Alessi Cenci nie było specjalnie nagłośnione, wstrząsająca relacja o jej zniknięciu trafiła co prawda na łamy prasy, ale na krótko, gdyż naczelni wszystkich periodyków doskonale zdawali sobie sprawę, że od treści artykułów publikowanych w ich gazetach zależeć może życie uprowadzonej. Jednakże oblężenie odbywające się na jednej z ulic miasta to zupełnie co innego i wszyscy rzucili się na nie jak muchy do miodu. Zastanawiałem się cynicznie, ile czasu minie, zanim któryś z niezliczonych mundurowych funkcjonariuszy za kilka szeleszczących banknotów zechce poinformować prasę, o co w tym wszystkim chodzi i okup za kogo znajdował się teraz w zabarykadowanym mieszkaniu na trzecim piętrze pobliskiego budynku.

Automatycznie zacząłem robić – jak je nazywam – mentalne zdjęcia, zapamiętując w myślach obrazy tego, co widać było na zewnątrz. Miałem ten nawyk jeszcze z dzieciństwa, kiedy była to dla mnie zwykła zabawa, robiłem to, ot tak, dla zabicia czasu, gdy siedziałem, nudząc się, w samochodzie, a moja matka robiła akurat zakupy w sklepie. Dopiero później zacząłem precyzować w sobie te umiejętności. Gdy czekałem w samochodzie naprzeciw banku, próbowałem zapamiętać możliwie każdy szczegół, na wypadek gdyby doszło akurat wtedy do napadu. Mógłbym wówczas powiedzieć policji, jakie samochody stały w pobliżu banku, jakiego były koloru, jakiej marki, jakie miały numery, oraz opisać wygląd i ubiór wszystkich osób znajdujących się akurat na ulicy. Dziesięcioletniemu Andrew D. o sokolim wzroku nie mógł umknąć żaden bandyta kierujący podstawioną bryką, czekający, by zabrać swoich kompanów z miejsca przestępstwa.

Niestety nie miałem okazji przysłużyć się społeczeństwu i wykorzystać swych umiejętności do schwytania rabusiów bankowych, złodziei biżuterii, porywaczy dzieci pozostawionych w wózkach przed piekarnią, osiłków napadających na staruszków odbierających emeryturę ani nawet złodziei aut liczących na łut szczęścia i na to, że drzwiczki któregoś z pojazdów nie będą zamknięte na kluczyk. Całe mnóstwo niewinnych osób znajdowało się pod czujnym, podejrzliwym spojrzeniem moich bystrych oczu i choć już z tego wyrosłem i przestałem łudzić się, iż kiedykolwiek będę świadkiem popełnienia przez kogoś prawdziwego przestępstwa, nigdy nie straciłem zdolności zapamiętywania całych obrazów w najdrobniejszych szczegółach, jak fragmentu filmu zatrzymanego na stopklatce.

Czekałem tak za przyciemnioną szybą i już po kilku chwilach głębokiego skupienia w moich myślach pojawił się obraz tak czysty i wyraźny, że byłem w stanie podać z pamięci liczbę okien w bloku, przed którym stała nasza furgonetka, rozmieszczenie każdego z wozów carabinieri, mogłem opisać ubiór całej ekipy telewizyjnej oraz powiedzieć, gdzie konkretnie stał każdy z cywili znajdujących się poza kordonem policji, a nawet opisać profil osoby znajdującej się najbliżej fotografa, który choć miał na szyi aż dwa aparaty, akurat w tej chwili nie robił zdjęć. Miał okrągłą głowę, czarne gładkie włosy i brązową, skórzaną kurtkę ze sprzączkami przy mankietach.

3
{"b":"107669","o":1}