Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dzwoniłam już do Mike’a – odparła. – Powiedziałam… że potrzebuję czasu.

– A teraz, moja droga – ciągnęła swoje Popsy – pójdziesz i zadzwonisz do niego znowu, i powiesz mu, że za tydzień od dziś znów będziesz w formie. Zapewnisz go, że najdalej za tydzień będziesz gotowa wziąć udział w wyścigu.

Alessia spojrzała na nią ze zgrozą. – Jestem za słaba, aby utrzymać się w siodle… a co dopiero się ścigać.

– Moja droga, komu jak komu, ale tobie akurat ikry nie brakuje. Jeżeli tylko będziesz chciała, zrobisz to.

Sądząc po wyrazie twarzy Alessi, sama nie bardzo wiedziała, czy tego chce.

– Kto to jest Mike? – spytałem.

– Mike Noland – odparła Popsy. – Trener, dla którego Alessia często jeździła w Anglii. Mieszka tu, w Lambourn, całkiem niedaleko, przy końcu drogi.

– Powiedział, że rozumie – wtrąciła słabo Alessia.

– Oczywiście, że rozumie. Kto by nie rozumiał? Mimo to, moja droga, jeśli chcesz odzyskać swoje konie i znów się na nich pościgać, musisz o to zadbać. Musisz trochę powalczyć. Pokazać, że naprawdę tego chcesz.

Mówiła z przejęciem, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku i trzeźwego rozumowania, jak niemal wszyscy ludzie, którzy nigdy nie znaleźli się na granicy kompletnego załamania. Wydawało mi się, że poczułem drżenie płynące od miejsca, gdzie siedziała Alessia, i podniosłem się powoli z zapytaniem, czy mogę pomóc w wyniesieniu do kuchni pustych talerzy i naczyń.

– Oczywiście – odparła Popsy i także wstała. – Jest jeszcze ser, gdybyście chcieli…

Alessia powiedziała, że w niedzielne popołudnia konie śpią podobnie jak ludzie, ale mimo to po wypiciu kawy i tak obeszliśmy całe podwórze dokoła, poklepując przyjaźnie napotkane tam wierzchowce.

– Nie dam rady w ciągu tygodnia wrócić do formy – poskarżyła się Alessia. – Sądzisz, że powinnam spróbować?

– Myślę, że powinnaś przynajmniej spróbować znów zasiąść w siodle.

– A jeśli nie mam już do tego serca? Jeżeli z tych nerwów cała się wypaliłam?

– Przekonaj się.

– Niewielka to pociecha. – Jakby od niechcenia pogłaskała jednego z koni po nosie, nie okazując nawet odrobiny lęku przed jego zębami. – A ty, jeździsz konno? – spytała.

– Nie – odparłem. – I… ee… nigdy nawet nie byłem na wyścigach.

Zdumiała się. – Nigdy?

– Ale często oglądałem gonitwy w telewizji.

– To nie to samo. – Przez chwilę dotykała policzkiem końskiego pyska. – A chciałbyś pójść?

– Z tobą tak, i to bardzo.

Nagle jej oczy wypełniły się łzami, których pozbyła się kilkoma szybkimi nerwowymi mrugnięciami. – No i widzisz – rzekła. – Zawsze to samo. Wciąż to samo. Jedno miłe słowo… i coś we mnie pęka. Staram się… naprawdę się staram zachowywać przyzwoicie, ale wiem, że to tylko gra… a pod tym wszystkim kryje się otchłań… z której wypełzają rozmaite emocje, w rodzaju niczym nie uzasadnionego szlochu, wzruszenia bez powodu, tak jak teraz.

– Ta twoja gra – odparłem – jest warta Oscara.

Przełknęła ślinę, pociągnęła nosem i palcami otarła wilgotne od łez oczy.

– Popsy jest taka dobra – rzekła. – Często się u niej zatrzymuję. – Przerwała. – Ona nie mówi co prawda wprost: zwalcz to w sobie czy weź się w garść, ale wiem, że dokładnie tak myśli. Ja w każdym razie, będąc na jej miejscu, tak właśnie bym myślała. Przecież wróciłam do domu cała i zdrowa, więc powinnam się cieszyć, być zadowolona, że tak się to skończyło, i żyć dalej, a ja nie okazuję ani krzty radości czy wdzięczności.

Pomaszerowaliśmy wolno dalej i zajrzeliśmy do mrocznego wejścia stajni, gdzie tylko strzygąc od czasu do czasu uszami, drzemały konie.

– Po wojnie w Wietnamie – zacząłem – kiedy jeńcy zaczęli wracać do domów, miało miejsce wiele rozwodów. To nie było tak samo jak po drugiej wojnie światowej, kiedy żony mężczyzn, którzy poszli na front, żyły dalej swoim życiem i po ich powrocie nie potrafiły znaleźć z nimi wspólnego języka, bo dla ich ślubnych czas się po prostu zatrzymał. Po Wietnamie było inaczej. Ci jeńcy cierpieli okropne katusze, a po powrocie do domów ich rodziny liczyły, że będą cieszyć się, iż zostali uwolnieni.

Alessia oparła się łokciami o niskie drzwi jednego z boksów i przyglądała się stojącemu w bezruchu wierzchowcowi.

– Żony tych mężczyzn próbowały odnowić dawną miłość, scementować więź, jaka ich niegdyś łączyła, ale wielu spośród nich stało się impotentami, wybuchało płaczem w miejscach publicznych, zachowywało się histerycznie… i wykazywało wyraźne oznaki załamania psychicznego. Hamburgery i cola nie mogły ich uzdrowić, podobnie jak praca od dziewiątej do piątej. – Zacząłem manipulować przy ryglach drzwiczek. – Większość z nich z czasem doszła do siebie i wróciła do normalnego życia, ale nawet oni przyznają, że jeszcze przez wiele lat dręczyły ich straszne koszmary i nigdy nie zapomną pewnych szczegółów z okresu swego pobytu w obozach jenieckich…

Po chwili usłyszałem jej głos: – Ja nie byłam jeńcem wojennym.

– Ależ tak. To przecież to samo. Znalazłaś się, nie ze swojej winy, w rękach wroga. Nie wiedziałaś kiedy – ani czy w ogóle – zostaniesz uwolniona. Zostałaś upokorzona… odarta z wolnej woli… uzależniona od swoich oprawców w kwestii pożywienia. Całkiem jak w obozie jenieckim, może nawet gorzej z uwagi na izolację… byłaś przecież całkiem sama.

Przez chwilę opierała kędzierzawą głowę na skrzyżowanych przedramionach. – Jedyną rzeczą, jaką mi dali, kiedy poprosiłam, były podpaski, i błagałam… błagałam ich o nie. – Przełknęła ślinę. – Ciało kobiety nie przestaje odliczać dni tylko dlatego, że ktoś ją zamknął w namiocie.

Objąłem ją bez słowa. Były pewne sytuacje, z którymi uwięziony mężczyzna nigdy nie musiał się borykać. Pochlipywała cicho, pociągając nosem i przełykając ślinę, a w jakiś czas później wyszeptała po prostu: – Dziękuję.

Na co odparłem krótko: – Nie ma za co – i ruszyliśmy dalej wzdłuż ciągu zamkniętych, tonących w półmroku boksów, świadomi, że mamy przed sobą jeszcze bardzo długą drogę.

7

Dyżur przy telefonie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę był w naszej firmie podstawą, ponieważ porywacze nie mieli normowanego czasu pracy i to zawsze partner – a nie pracownik – pełnił służbę w dyspozytorni, po pierwsze z uwagi na znajomość tematu, a po drugie ze względów bezpieczeństwa. Byli szpiedzy bardziej niż czegokolwiek obawiali się „przecieków” i w każdym pracowniku widzieli potencjalnego „kreta”, działającego na dwa fronty – a w ten sposób eliminowali zbędne ryzyko.

Ta niedzielna noc była względnie spokojna, tylko dwa telefony: jeden od partnera z Ekwadoru, który odkrył, że lokalna policja chciała uszczknąć coś dla siebie z okupu, którego wysokość negocjował, i zwracał się do firmy z zapytaniem, co ma dalej robić w tej sytuacji, drugi zaś od Pędziwiatra, który prosił o spis środków bezpieczeństwa, jakie zaleciliśmy firmie Luca Oil.

Zapisałem to sobie i rzuciłem: – Przecież w Luca Oil powinni mieć jeden egzemplarz, zgadza się?

– Porywacze go zwinęli – odparł krótko Pędziwiatr. – Albo może przekupili sekretarkę, aby go dla nich ukradła. Tak czy owak, spis zniknął, a dyrektor został uprowadzony w czasie pełnienia codziennych obowiązków, kiedy był najsłabiej strzeżony, co pewnie nie było zwykłym zbiegiem okoliczności.

– Prześlę ci go zaraz pocztą kurierską.

– I sprawdź, kto jest wolny, żeby dać mi wsparcie. Szykuje się dłuższa sprawa. To zostało bardzo starannie zaplanowane. Przyślij mi Dereka, o ile to możliwe. No i… ciesz się, że mnie tam nie ma, bo nieźle byś beknął za wpadkę w Bolonii.

– Cieszę się – odparłem z uśmiechem.

– Niedługo wrócę – dorzucił posępnie. – Dobranoc.

O dziewiątej rano odebrałem jeszcze jeden telefon, tym razem od przedstawiciela Lloydsa, firmy zajmującej się ubezpieczeniami osób i przedsiębiorstw, także na wypadek porwania. Większość z naszych zleceń przyjmowaliśmy bezpośrednio od niego, jako że warunkiem przyznania ubezpieczenia było, aby jego klienci skorzystali z naszej pomocy, zanim zgodzą się wypłacić okup. Zdawał sobie sprawę, że potrafimy nieźle się targować i zbić cenę proponowaną przez porywaczy – a o to przecież chodziło ubezpieczycielowi – my z kolei rekomendowaliśmy go firmom, które zwracały się do nas z prośbą o doradztwo.

25
{"b":"107669","o":1}