Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mam to w sobie, skonstatowałem, podobnie jak wszystkie inne ofiary, rozpaczliwe uczucie poniżenia, dławiące poczucie winy, wynikające z faktu, że dałem się porwać.

Więzień, nagi, samotny, przerażony, uzależniony od wroga przynoszącego mu jedzenie… oto typowe elementy syndromu złamania ofiary. Wszystko jak w podręczniku. Znajomość ludzkich reakcji i odczuć na podstawie relacji innych uwolnionych ofiar nie wystarczy, by uwolnić cię od szoku, jaki przeżywasz, gdy samemu znajdziesz się w takiej sytuacji. W przyszłości każdą tego typu reakcję będę odbierał nie tylko umysłem, ale również sercem… każde słowo będzie mi bliskie jak szum mojej własnej krwi w żyłach.

O ile miałem przed sobą jakąkolwiek przyszłość.

19

Znów zaczęło padać, zrazu ciężkie, duże, pojedyncze krople skapywały głośno na zeschłe liście, ale w końcu lunęło jak z cebra. Wstałem i pozwoliłem, by deszcz zlał mnie niczym prysznic, zlepiając włosy w strąki, spływając po całym ciele, zimny, lecz zarazem dziwnie przyjemny.

Wykorzystałem tę okazję, aby znów się napić, i nauczyłem się całkiem nieźle połykać deszczówkę bez zakrztuszania się. Ależ niesamowicie musiałem wyglądać, pomyślałem, stojąc golusieńki i mokry na polanie wśród krzewów.

Moi szkoccy przodkowie szli w bój całkiem nago, wyjąc jak opętani i zbiegając ze wzgórz porośniętych wrzosami, z mieczami i tarczami w dłoniach, budząc dojmującą trwogę wśród rzesz swoich wrogów. Skoro ci dawni członkowie klanów, szkoccy górale, potrafili stawać do walki tak, jak ich Pan Bóg stworzył, ja również mogłem wykrzesać z siebie odwagę i zmierzyć się z obecną sytuacją i przeciwnikiem, którego los postawił na mojej drodze.

Zastanawiałem się, czy górale pokrzepiali się przed walką mocniejszymi trunkami. To dodałoby mi odwagi o wiele lepiej niż zwyczajny, w dodatku chłodny bulion.

Deszcz padał przez wiele godzin, ulewa była naprawdę solidna. Ustała dopiero o zmierzchu, a do tego czasu ziemia wokoło drzewa rozmiękła na tyle, że siedzenie na niej kojarzyło mi się z kąpielą w borowinowym błocie. Mimo to, jako że przez większość dnia stałem, opierając się o drzewo, gdy zrobiło się ciemno, usiadłem. Jeżeli jutro też się rozpada, pomyślałem ze stoickim spokojem, deszcz mnie umyje.

Noc znów była długa i chłodna, ale o wyziębieniu organizmu nie było raczej mowy; kiedy przestało padać, moja skóra obeschła. Wreszcie, pomimo sytuacji, w jakiej się znalazłem, znów zasnąłem.

Obudziłem się o świcie, przemoczony i wygłodzony, kiszki grały mi marsza jeszcze przez dobre dwie godziny; przez ten czas zastanawiałem się ponuro, czy Giuseppe-Peter zechce się jeszcze pojawić, ale mimo wszystko przyszedł. Zjawił się tak jak poprzednio, bezszelestnie, przechodząc zdecydowanie przez laurowy gąszcz; miał na sobie tę samą skórzaną kurtkę, a na ramieniu zawieszoną dużą torbę podróżną.

Na jego widok od razu się podniosłem. Nie powiedział ani słowa, po prostu zarejestrował ten fakt. Dostrzegłem ślady wilgoci na jego gładko zaczesanych włosach – raczej efekt prysznica, niż przelotnej mżawki; szedł ostrożnie, omijając większe kałuże.

Już wtorek, pomyślałem.

Znów przyniósł ze sobą butelkę zupy, tym razem ciepłej, brunatno-brązowej i mającej posmak wołowiny. Wypiłem ją wolniej niż dzień wcześniej, mając w głębi duszy nadzieję, że mi jej nie zabierze. Zaczekał, aż skończę, wyrzucił słomkę i jak poprzednio, zakręcił butelkę.

– Siedzisz na dworze – rzekł nieoczekiwanie – podczas gdy ja wygrzewam się w cieplutkim domu. Jeszcze dzień lub dwa.

Po krótkiej chwili oszołomienia wykrztusiłem: – Ubranie…? Pokręcił głową. – Nie. – Po czym spoglądając na chmury, rzekł:

– Deszcz jest czysty.

Nieomal skinąłem głową, był to prawie niedostrzegalny gest, a mimo to go wychwycił.

– W Anglii – powiedział – udało ci się mnie pokonać. Tutaj to ja pokonałem ciebie.

Milczałem.

– Powiedziano mi, że w Anglii to była twoja robota. To ty znalazłeś chłopca. – Wzruszył ramionami w przypływie nagłej frustracji, a ja domyśliłem się, że w dalszym ciągu nie wie, jak tego dokonaliśmy.

– Odzyskiwanie uprowadzonych osób i uwalnianie ich z rąk porywaczy to twoja praca. Nie wiedziałem, że jest taki zawód, sądziłem, że zajmuje się tym wyłącznie policja.

– Tak – powiedziałem obojętnym tonem.

– Już mnie więcej nie pokonasz – rzekł z powagą w głosie. Włożył rękę do torby i wyciągnął pomiętą kartkę, na której, jak się okazało, znajdowała się kopia jego portretu pamięciowego, egzemplarz pochodzący jeszcze z Bolonii.

– Ty to sporządziłeś – warknął. – Przez to musiałem opuścić Włochy. Udałem się do Anglii. A tam znów te portrety. Były wszędzie. Z tego powodu przybyłem w końcu do Stanów. Ale ten portret już niedługo zacznie być rozpowszechniany także tutaj, zgadza się?

Nie odpowiedziałem.

– Ścigałeś mnie. Ale to ja cię schwytałem. I na tym polega różnica.

To, co mówił, wyraźnie sprawiało mu przyjemność.

– Niedługo będę wyglądał inaczej. Zmienię twarz. Kiedy otrzymam okup, zniknę. I tym razem nie wyślesz policji, żeby zgarnęła moich ludzi. Tym razem powstrzymam cię.

Nie zapytałem, w jaki sposób. To nie było konieczne.

– Jesteś taki jak ja – powiedział.

– Nie.

– Tak… ale z nas dwóch to ja zwyciężę.

W trakcie konfrontacji pojawia się zazwyczaj moment, kiedy przeciwnicy stojący po dwóch stronach barykady zaczynają odczuwać względem siebie głęboki szacunek, mimo iż wrogość między nimi pozostaje tak samo silna i zajadła jak dotąd. To właśnie była ta chwila – przynajmniej z jego strony.

– Jesteś silny – dodał – tak jak ja. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć.

– Przyjemnie jest pokonać silnego mężczyznę.

Nie chciałem, aby dzięki mnie miał okazję napawać się triumfem.

– Czy będziesz żądał za mnie pieniędzy? – spytałem. – Mam na myśli okup.

Spojrzał na mnie chłodno i odparł: – Nie.

– Dlaczego? – spytałem i pomyślałem: po co pytam, może wolałbym mimo wszystko nie znać odpowiedzi.

– Za Freemantle’a – odparł krótko – dostanę pięć milionów funtów.

– Jockey Club nie zapłaci tak wysokiej kwoty – powiedziałem.

– Zapłaci.

– Morgan Freemantle nie jest powszechnie lubianą postacią – poinformowałem go. – Członkowie Jockey Clubu będą żałowali każdego pensa wyciąganego z kieszeni. Będą grać na zwłokę, przeciągać całą sprawę w nieskończoność, debatując, czy może zamożniejsi nie powinni wypłacić z kasy nieco więcej od innych. Zmuszą cię, byś czekał… a każdy kolejny dzień oczekiwania zwiększa ryzyko, że wpadniesz w ręce tutejszej policji. Amerykanie są wyśmienici, jeśli chodzi o odnajdywanie porywaczy… ale to już chyba wiesz.

– Jeśli chcesz jeść, to nie radzę ci mówić takich rzeczy. Zamilkłem.

Po chwili dodał: – Spodziewam się, że nie wypłacą mi całych pięciu milionów. Ale klub ma wielu członków. Około stu. Jestem pewien, że każdego z nich stać na zapłacenie po trzydzieści tysięcy funtów. To daje w sumie trzy miliony funtów. Jutro nagrasz jeszcze jedną taśmę. Powiesz, że to ostatnia obniżka. Za trzy miliony wypuszczę Freemantle. Jeżeli nie zapłacą, zabiję jego i ciebie również i pogrzebię was tu, na tej polanie. – Wskazał ręką ziemię u moich stóp. – Jutro nagrasz tę wiadomość.

– Dobrze – powiedziałem.

– I wierz mi – dodał z powagą – nie zamierzam spędzić reszty życia za kratkami. Jeżeli policja zacznie mi deptać po piętach, nie zawaham się was zabić, aby uniknąć schwytania.

Uwierzyłem mu. Miał to wypisane na twarzy.

Po chwili rzekłem: – Masz w sobie odwagę. Będziesz czekać cierpliwie. Jockey Club zapłaci, gdy uzna, że proponowana kwota jest do przyjęcia, kiedy wyniesie ona tyle, by sumienie… i poczucie winy… zmusiło ich do uszczuplenia zawartości portfeli. Tyle, aby mogli zagryźć zęby i przełknąć tę gorzką pigułkę… ale mimo wszystko zapłacić okup. Nie sądzę, aby zechcieli wypłacić więcej niż ćwierć miliona funtów.

70
{"b":"107669","o":1}