Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Więcej – mruknął z przekonaniem w głosie i pokręcił głową.

– Jeśli zabijesz Freemantle’a, Jockey Club przyjmie to z żalem, ale większość członków w głębi serca ani trochę się tym nie przejmie. Jeśli zażądasz zbyt wiele, po prostu odmówią, a ty zostaniesz z niczym… w dodatku ryzykując odsiadkę… za morderstwo. – Mówiłem ze spokojem, bez większych emocji, jakbym opowiadał o czymś zgoła pospolitym i oczywistym.

– Wtedy też tak było – rzekł z rozgoryczeniem. – Ty zmusiłeś mnie, abym czekał przez sześć tygodni na okup za Alessię Cenci. Gdybym nie zaczekał, nie obniżył kwoty okupu… nie zyskałbym niczego. Martwa dziewczyna nikomu na nic się nie zda… Teraz już rozumiem, co robisz. – Przerwał. – Tym razem cię pokonam.

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że znów przeżywał dylemat typowy dla porywaczy: czy pozostać przy kwocie, którą miał szansę uzyskać, czy ryzykować schwytanie, walcząc o sumę, na jakiej mu zależało. Domyślałem się, że członkowie Jockey Clubu, aczkolwiek z ciężkim sercem, zgodziliby się wypłacić pół miliona funtów, co oznaczało kwotę pięciu tysięcy na osobę, o ile faktycznie było ich aż stu. Podejrzewałem, że Liberty Market mogłoby doradzić zgodę na wypłacenie takiej sumy, pięciu procent pierwszej kwoty. Koszta tego porwania byłyby wysokie, ale próby nadmiernego zaniżenia wysokości okupu lub wręcz zbicia go do zera mogły okazać się zabójczo groźne dla ofiary.

Przy odrobinie szczęścia, stwierdziłem, Giuseppe-Peter i ja moglibyśmy ostatecznie wynegocjować rozsądną cenę za Morgana Freemantle i Starszy Steward wróciłby bezpiecznie do domu; w sumie po to przecież przybyłem do Stanów. Potem… jeśli chodzi o mnie… wszystko zależało od tego, czy Giuseppe-Peter faktycznie miał szansę rozpłynąć się bez śladu… i czy uważał mnie za zagrożenie, które mogło go prześladować do końca życia.

A mogło. Oczywiście, że mogło. Wiedziałem o tym doskonale.

Nie łudziłem się, że zdecyduje się mnie uwolnić. Ja będąc na jego miejscu, nie zrobiłbym tego.

Odegnałem od siebie tę ponurą, złowróżbną myśl. Dopóki Morgan Freemantle żył gdzieś tam, w niewoli, mnie również nie groziła śmierć… a przynajmniej miałem taką nadzieję.

– Jutro – rzekł Giuseppe-Peter – kiedy tu przyjdę, nagrasz, że w przyszłą środę Freemantle straci jeden z palców, o ile do tego czasu na moje konto nie zostaną przelane trzy miliony funtów.

Znów przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, jakby usiłował odgadnąć moje przekonania, słabości, obawy i całą moją wiedzę; odnalazłem jego spojrzenie i ujrzałem całkowite przeciwieństwo mnie samego, demona kryjącego się we wnętrzu każdego człowieka.

To prawda, że byliśmy do siebie podobni, i to pod wieloma względami, nie tylko jeżeli chodziło o wiek, budowę i siłę fizyczną. Organizowaliśmy, snuliśmy plany i na swój sposób, gdzie się tylko dało, szukaliśmy okazji, aby się sprawdzić. Walka była naszym żywiołem. Ta sama walka, tyle że staliśmy po przeciwnych stronach barykady. Używaliśmy tej samej broni – kłamstw, gróźb i strachu.

Tylko że ja starałem się odzyskiwać to, co on ludziom odbierał. Odbudowywałem to, co on bezmyślnie niszczył. Poniżał i ranił swoje ofiary, ja zaś próbowałem uczynić, co w mojej mocy, by wróciły do zdrowia. Czerpał satysfakcję z porywania ludzi, ja zaś ich uwalniałem. Całkowite moje przeciwieństwo…

Tak jak wcześniej, odwrócił się nagle i odszedł, a ja przez chwilę miałem ochotę go zawołać, błagać, by został i jeszcze ze mną porozmawiał. Nie chciałem, aby odszedł. Pragnąłem jego towarzystwa, nieważne, że był moim wrogiem.

Miałem po dziurki w nosie tej polany, tego drzewa, błota, zimna i kajdanek. Czekały mnie dwadzieścia cztery godziny chłodu i samotności pośród posępnego, przeraźliwie znajomego krajobrazu. Doba niewygód i nieuchronnego głodu. Znów zaczęło padać, deszcz zacinał w najlepsze, zimne strugi niesione porywistym wiatrem. Poruszyłem rękoma, aby pochwycić drzewo, przy którym byłem uwięziony, nienawidziłem go, usiłowałem potrząsnąć, uszkodzić je w przypływie dojmującej, wszechogarniającej czarnej rozpaczy. To nic nie da, pomyślałem chłodno, i niemal natychmiast przerwałem bezowocną szamotaninę. Jeżeli dam się ponieść emocjom, rozsypię się w drobny mak. Opuściłem ręce. Uniosłem twarz ku niebu i z zamkniętymi oczami po prostu piłem. Nie koncentrowałem się na niczym innym.

Liść wpadł mi do ust. Wyplułem go. Kolejny spadł mi na czoło. Otworzyłem oczy i zauważyłem sypiące się z góry pozostałe zeschłe liście.

Wiatr, pomyślałem. I tym razem nieco łagodniej znów uchwyciłem pień drzewa i potrząsnąłem z całej siły, a lekkie drżenie dosięgło nawet najwyższych gałązek. Trzy kolejne mokre od deszczu liście opadły na ziemię.

Dwa dni temu drzewo niewzruszenie stawiało opór moim poczynaniom tego rodzaju. Zamiast znów nim potrząsać, uderzyłem w nie kilka razy plecami. Zadrżało. I to całkiem mocno. Poczułem, że pień drgnął lekko, wcześniej tego nie było. A pod ziemią, pod moimi stopami coś się poruszyło.

Zacząłem jak szalony orać grunt palcami stóp, a potem okrążyłem drzewo i usiadłem gwałtownie, macając palcami, aż poczułem pod nimi śliską, twardą powierzchnię. Znów obszedłem drzewo, wracając na miejsce, gdzie znajdowałem się wcześniej; uderzyłem z całą siłą w pień i spuściłem wzrok, aby zobaczyć, co wygarnąłem spod ziemi.

Korzeń.

Trzeba być nielicho zdesperowanym, żeby próbować gołymi rękoma wykopać drzewo z ziemi, a słowo zdesperowany bardziej niż adekwatnie określało stan ducha Andrew Douglasa w ten deszczowy październikowy poranek.

Niech pada, pomyślałem. Niech ten cudowny, ulewny deszcz leje bez przerwy, zmieniając moje więzienie w bagno. Niech to lepkie, grząskie błocko rozmięknie i stanie się wodniste… Niech to uparte małe drzewko nie ma głównego korzenia długiego jak ono samo.

Padało. Prawie tego nie czułem. Oczyściłem korzeń z błota, aż mogłem go objąć palcami i uchwycić. Czułem, jak ciągnie się w bok i opiera moim szarpnięciom.

Kiedy wstałem, stwierdziłem, że mogę wsunąć pod niego stopę; był to gruzłowaty, ciemny korzeń grubości kciuka, to naprężający się, to znów rozluźniający, kiedy napierałem całym ciężarem na pień drzewa.

Mam cały dzień, pomyślałem, i całą noc.

Drugiej szansy już nie dostanę.

Zajęło mi to cały dzień, ale nie całą noc.

Lało przez wiele godzin, a ja godzina po godzinie palcami dłoni i stóp wyciągałem spod ziemi kolejne korzenie, odsłaniając większość z nich i grzebiąc coraz głębiej. Pień z lekkiego drżenia, w jakie wprawiały go moje pchnięcia, przeszedł w silniejszy dygot, aż w końcu wyraźnie zaczął się kołysać.

Za każdym razem wkładałem w uderzenia cały ciężar mojego ciała w obawie, że Giuseppe-Peter mógłby jakimś sposobem ujrzeć ponad kępami wawrzynów poruszające się gałęzie i zjawić się tu, aby w brutalny i ostateczny sposób położyć kres moim poczynaniom. Drapałem palcami, kopałem i napierałem z niemal obłąkańczym zapamiętaniem i im dłużej to trwało, tym silniejszy był przepełniający mnie niepokój.

O ile starczy mi czasu, dam radę. O ile starczy mi czasu… Boże… daj mi ten czas.

Niektóre z korzeni odłamywały się łatwo, inne okazywały się przeraźliwie uparte. Woda wypełniała wykopaną przeze mnie dziurę, tak że prawie nic nie mogłem zobaczyć, i choć pomagała, z drugiej strony równocześnie utrudniała mi pracę. Gdy czułem, że jakiś szczególnie gruby i gruzłowaty korzeń w końcu się poddał, górujące nade mną drzewo kołysało się, jakby w śmiertelnym proteście, a ja prostowałem się i napierałem na nie, wkładając w to całą siłę wszystkich moich mięśni, pchając i ciągnąc, uderzając, opierając się ciężko o pień, orząc piętami ziemię i czując drgania przenikające moje ciało od stóp do głów przy każdym kolejnym agonalnym pchnięciu. Najbardziej bolały mnie łydki i uda, mimo to jednak szarpałem drzewem to w jedną, to w drugą stronę, z boku na bok, wahadłowo. Cały pęk korzeni puścił równocześnie i nagle drzewo runęło, a ja wraz z nim, grube konary z głuchym hukiem wylądowały na podłożu z opadłych zeń zbrązowiałych liści. Byłem kompletnie bez tchu i przepełniała mnie euforia, ale… wciąż… pozostawałem… uwięziony.

71
{"b":"107669","o":1}