Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Musiałem złamać i oderwać każdy, nawet najmniejszy korzeń, by być w stanie zsunąć kajdanki, ale wątpiłem, aby w tym momencie cokolwiek mogło mnie powstrzymać. Nie zawahałbym się, nawet gdybym musiał zmierzyć się ze zwojami drutu kolczastego. Orząc palcami i szarpiąc, z obiema rękoma zanurzonymi w wodzie, klęcząc i wytężając wszystkie siły, walczyłem o uwolnienie się z pułapki jak jeszcze nigdy dotąd, walczyłem o życie i w końcu poczułem, że cała masa splątanych korzeni wyślizguje się z ziemi, oślizgły poskręcany kłąb czarnych, zdrewniałych, wilgotnych macek. Wciąż na klęczkach, zacząłem konwulsyjnymi, spazmatycznymi ruchami przesuwać się w dół wzdłuż pnia, aż wreszcie poczułem, jak miękkie, elastyczne korzenie dotykają moich ramion, prześlizgując się pomiędzy nimi… i po chwili, już wolny, wylądowałem w błotnej kałuży. Ogarnęła mnie euforia.

Niewiele dłużej zajęło mi przeniesienie skutych rąk do przodu – przełożyłem ponad nimi najpierw jedną nogę, a potem drugą i choć z pozoru niewiele to zmieniło, dla mnie była to niewiarygodna, wręcz zasadnicza odmiana mego dotychczas żałosnego położenia.

Wciąż padał deszcz, a w dodatku zaczęło zmierzchać. Podszedłem na drżących nogach do kępy laurów po drugiej stronie polanki, skąd zwykle wyłaniał się Giuseppe-Peter, i wolno, ostrożnie wyjrzałem spomiędzy dwóch błyszczących zielenią krzewów.

Ani żywego ducha.

Wziąłem głęboki oddech, próbując uspokoić się wewnętrznie i sprawić, by moje kolana w końcu się usztywniły – bo wciąż wydawały się miękkie jak z waty. Czułem się słaby, półżywy i z całą pewnością nie byłem w formie na wędrówkę na bosaka po polnych drogach, ale to już nie miało znaczenia. Nic się nie liczyło prócz tego, że byłem wolny.

Słyszałem tylko odgłosy wiatru i deszczu. Ruszyłem przed siebie i niebawem dotarłem do ogrodzenia zrobionego z kilku rzędów drutu rozciągniętego pomiędzy drewnianymi palikami. Przelazłem pomiędzy nimi i poczłapałem dalej, by niespodziewanie znaleźć się na szczycie wzniesienia, a przed sobą miałem stromą, porośniętą drzewami pochyłość, zaś w dole między drzewami dostrzegłem jakieś światła.

Skierowałem się w ich stronę. Byłem nagi od tak dawna, że przestałem o tym myśleć, i z mojej strony był to ewidentny błąd. Skupiłem się wyłącznie na wydostaniu się z pułapki, w której uwięził mnie Giuseppe-Peter, przekonany, że mógłby dowiedzieć się w jakiś sposób o mojej ucieczce i ruszyć za mną w pogoń. Jedyne, o czym myślałem, zbliżając się do prostego, niewielkiego domu, to aby nie okazało się, iż jest to kryjówka wynajęta na czas pobytu w Stanach przez Giuseppe-Petera. Nie zdążyłem nawet zadzwonić do drzwi. Nagle zapaliło się światło przed domem i ktoś lekko uchylił drzwi, zabezpieczone krótkim łańcuchem.

Ktoś o bladym, niewyraźnym obliczu otaksował mnie wzrokiem, a ostry, przerażony kobiecy głos rzucił: – Precz stąd. Precz!

Już miałem powiedzieć: „Proszę zaczekać” – ale drzwi zamknęły się z trzaskiem, a gdy uchyliły się ponownie, w szparze pomiędzy nimi a framugą ujrzałem skierowaną w moją stronę lufę pistoletu.

– Precz stąd – rzekła kobieta. – Jazda albo będę strzelać.

Pomyślałem, że może to zrobić. Przyjrzałem się sobie i stwierdziłem, że nie mogę jej winić za to, iż tak mnie potraktowała. Byłem cały umorusany w błocie, nagi i miałem na rękach kajdanki; tego typu gości raczej nikt nie wpuszcza do domu w chłodny październikowy wieczór.

Wycofałem się, starając się nie wyglądać agresywnie, rzecz jasna na tyle, na ile było to możliwe, a gdy znów wślizgnąłem się między drzewa, zatrzymałem się na chwilę, by poważnie przemyśleć moją obecną, lepszą niż dotychczas, ale mimo wszystko trudną sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowałem czegoś, aby się okryć, ale jedyne, co miałem pod ręką, to liście laurowe. Jak Adam i Ewa. Klasyka w najlepszym wydaniu. Powrót do korzeni i w ogóle. Musiałem nakłonić któregoś z tutejszych mieszkańców, choć na pewno nie kobietę, którą odwiedziłem przed chwilą, aby zechciał ze mną chwilę porozmawiać, zanim spróbuje nafaszerować mnie ołowiem. W Rajskim Ogrodzie być może nie byłoby to aż takie trudne, ale w dwudziestym wieku na przedmieściach Waszyngtonu wyczyn ten graniczył nieomal z cudem.

Nieco dalej w dół zbocza dostrzegłem kolejne światła. Czując się po trosze jak kretyn, oderwałem gałązkę lauru i zasłoniłem się nią z przodu, po czym poczłapałem w kierunku świateł, macając jedną ręką przed sobą, w miarę jak robiło się coraz ciemniej, i obijając sobie palce stóp o niewidoczne kamienie. Tym razem, pomyślałem, będę znacznie ostrożniejszy, poszukam czegoś, czym mógłbym się owinąć, zanim zapukam do drzwi, kawałka jakiejś szmaty, worka na śmieci… czegokolwiek.

Także tym razem okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie. Już miałem ukryć się w ciemnościach pod okapem spadzistego dachu przy wjeździe do podwójnego garażu, gdy ze znajdującego się obok, niewidocznego dla mnie podjazdu wyłonił się jakiś samochód, omiatając mnie silnym światłem reflektorów. Samochód zatrzymał się z piskiem opon, a ja cofnąłem się o krok, gotowy w każdej chwili rzucić się do ucieczki.

– Stój. Ani kroku dalej – rozległ się czyjś głos i jakiś mężczyzna wysiadł z auta. On także miał pistolet.

Czy w Ameryce wszyscy bez wyjątku są tak wrogo nastawieni do obcych, że są gotowi najpierw strzelić, a dopiero potem zadać im jakiekolwiek pytanie? – pomyślałem ogarnięty czarną rozpaczą. Jeśli chodziło o brudnych, nagich, nieogolonych obcych mężczyzn w kajdankach… zapewne tak.

Ten Amerykanin nie był wystraszony, a jedynie lubił panować nad sytuacją. Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, otworzyłem usta i rzekłem donośnie:

– Proszę, niech pan wezwie policję.

– Co? – Postąpił trzy kroki w moją stronę i otaksował mnie wzrokiem od stóp do głów. – Co pan powiedział?

– Proszę wezwać policję. Uciekłem. I chcę… ee… zgłosić się na policję.

– Ktoś pan jest? – zapytał ostro.

– Proszę posłuchać – powiedziałem. – Jestem cały zziębnięty i potwornie zmęczony, ale jeśli zadzwoni pan do kapitana Kenta Wagnera, on zaraz przyjedzie i zabierze mnie stąd.

– Nie jest pan Amerykaninem – rzucił oskarżycielskim tonem

– Nie. Brytyjczykiem.

Podszedł bliżej, przez cały czas celując do mnie z pistoletu. Zauważyłem, że jest mężczyzną w średnim wieku o włosach przyprószonych siwizną, prawym obywatelem, dość zamożnym i przywykłym do podejmowania decyzji. Biznesmen, który właśnie wrócił do domu.

Podałem mu numer telefonu Wagnera. – Proszę – powiedziałem. – Proszę… niech pan do niego zadzwoni.

Zamyślił się przez chwilę, po czym odparł. – Niech pan podejdzie do tamtych drzwi. Tylko bez numerów.

Pomaszerowałem przed nim do wielkich drzwi, a tymczasem deszcz ustał, ale w powietrzu wciąż czuło się wilgoć.

– Stój pan bez ruchu – powiedział. Nie zamierzałem robić nic innego.

Na stopniach stały trzy pomarańczowe dynie, szczerzące się do mnie złowrogo. Usłyszałem brzęk kluczy i zgrzyt zamka. Drzwi uchyliły się do wewnątrz, ze środka wypłynęła smuga światła.

– Odwróć się pan. I podejdź tutaj.

Odwróciłem się. Stał tuż za progiem i czekał na mnie z pistoletem w dłoni.

– Wejdź do środka i zamknij drzwi. Zrobiłem to.

– Stań tam – powiedział, wskazując miejsce w wyłożonej kafelkami sieni pod samą ścianą. – Stań tam… i ani drgnij.

Na kilka chwil spuścił mnie z oczu, by zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia. Po chwili znów go ujrzałem, trzymał w ręku duży ręcznik.

– Masz – rzucił mi ręcznik, suchy, miękki, jasnozielony, z różowymi inicjałami. Złapałem go, ale niewiele mogłem zrobić, chyba że rozłożyłbym go na ziemi i owinął się, przeturlawszy się po nim.

Wykonał niecierpliwy ruch głową.

– Nie mogę… – powiedziałem, ale nie dokończyłem. Do cholery, miałem już tego dość.

Odłożył pistolet, podszedł, owinął mnie w pasie ręcznikiem i poutykał końce do środka, jakby to był sarong.

– Dziękuję – powiedziałem.

Położył pistolet przy aparacie telefonicznym i kazał mi powtórzyć numer posterunku policji.

72
{"b":"107669","o":1}