Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A może David? Dominic pokręcił głową.

– To może Giuseppe?

Wzrok chłopca pozostał niewzruszony. Znów ten lekki ruch głową.

Zamyśliłem się przez chwilę. – Peter?

Dominic nie odpowiedział, tylko na mnie patrzył.

– Czy ten pan miał na imię John? Dzieciak pokręcił głową.

– Może jednak Peter?

Dominic trwał przez kilka sekund w kompletnym bezruchu, aż w końcu wolno pokiwał głową.

– Kto to jest Peter? – spytała Alessia.

– To człowiek, który zabrał go na przejażdżkę łódką.

Dominic wyciągnął rękę i leciusieńko dotknął jednym palcem twarzy widocznej na kartce papieru, po czym cofnął rączkę.

– Ciao, bambino - powtórzył i znów przytulił się do matki. Jedno nie ulegało wątpliwości, pomyślałem. To nie Giuseppe-Peter wzbudzał w Dominicu największą trwogę. Chłopiec, podobnie jak Alessia, najwyraźniej bardzo go polubił.

Eagler powiedział: – Już myślałem, że chłopiec na dobre zaniemówił. Nadkomisarz Rightsworth podobno próbował go nakłonić do mówienia, ale dzieciak był w szoku, a matka otwarcie sprzeciwiała się rozpoczęciu terapii.

– Mhm – mruknąłem. – Ale to było wczoraj. Dziś Dominic zidentyfikował przy świadkach jednego z porywaczy znanego jako Peter na podstawie portretu pamięciowego.

– Sądzi pan, że dzieciak jest wiarygodny?

– Oczywiście. Nie ulega wątpliwości, że go znał.

– W porządku. A ten Peter – zakładam, że to porywacz, o którym pozostali wspominali na taśmach – czy on jest z pochodzenia Włochem?

– Tak. Dominic nauczył się od niego dwóch słów: Ciao, bambino.

– A niech mnie – wycedził pod nosem Eagler.

– Poza tym – ciągnąłem – wygląda na to, że Giuseppe-Peter jest miłośnikiem Verdiego. Alessia Cenci stwierdziła, że jej porywacze bez przerwy puszczali trzy opery Verdiego, na okrągło. Dominic nucił fragment Chóru Żołnierzy z „Trubadura”, która była jedną z nich. Nawiasem mówiąc, czy w tym domu znalazł pan magnetofon kasetowy?

– Owszem, tak. – Sprawiał wrażenie, jakby już nic nie było go w stanie zdziwić. – Znajdował się na górze, w pomieszczeniu, gdzie przetrzymywano chłopca. Były tam tylko dwie taśmy. Jedna z muzyką pop, a druga – jakby pan zgadł – z „Trubadurem” Verdiego.

– A więc sprawa jest jasna, nieprawdaż? – spytałem. – Mamy fachurę.

– Kogo?

– Fachurę. Proszę wybaczyć, w Liberty Market tak nazywamy człowieka, który trudni się porywaniem ludzi. To taki fach. Jak rozpruwanie sejfów czy kradzieże kieszonkowe.

– Tak – przyznał Eagler. – Mamy tu fachurę. I mamy pana. Ciekawe, czy Giuseppe-Peter wie o istnieniu Liberty Market.

– To jego odwieczny wróg – powiedziałem.

Eagler nieomal zachichotał. – Śmiem twierdzić, że za pana sprawą we Włoszech grunt zaczął palić mu się pod nogami, wszędzie pojawiały się przecież jego portrety pamięciowe. Cóż za ironia, że postanowił przenieść się do Anglii i właśnie tu znów napotyka na pana. Gdyby to wiedział, zapewne oniemiałby z wrażenia.

– Śmiem twierdzić, że się o tym dowie – odparłem. – Istnienie Liberty Market nie jest całkowicie utajnione, mimo iż nigdzie się przecież nie reklamujemy. Każdy doświadczony porywacz musiał kiedyś o nas usłyszeć. Może któregoś dnia, żądając okupu, zabroni rodzinie ofiary kontaktów zarówno z policją, jak i z Liberty Market.

– Miałem na myśli konkretnie pana.

– Ach, tak. – Przerwałem. – Nie, to raczej wątpliwe. Widział mnie tylko we Włoszech, tu już nie. Nie mógł wiedzieć, dla kogo pracowałem. Nie wiedział nawet, że jestem Brytyjczykiem.

– Szlag go trafi, kiedy zobaczy swój portret pamięciowy porozklejany jak Anglia długa i szeroka. – Eagler wydawał się dziwnie wesolutki i zadowolony z siebie. – Nawet jeśli go nie złapiemy, na pewno zaszyje się w jakąś mysią norę, z której szybko nie wypełznie…

– Wie pan co – powiedziałem z zamyśleniem.

– Mógłby pan, podobnie jak Pucinelli, popytać trochę o naszego ptaszka w środowisku ludzi związanych z wyścigami, zamiast tylko rozwieszać jego portret pamięciowy na posterunkach policji. Wielu przestępców prowadzi podwójne życie, udając spokojnych, uczciwych obywateli. Nie ulega wątpliwości, że jego praca ma coś wspólnego z wyścigami – wskazuje na to dobór ofiar. Na pewno są osoby, które muszą go znać, ktoś gdzieś na pewno go zna. Może by tak wydrukować jego portret pamięciowy w programach wyścigów konnych.

– Szkoda, że nie mogę porównać moich notatek z pańskim przyjacielem Pucinellim – rzekł Eagler. – Czasami myślę, że policyjne procedury zamiast wspomagać wymianę informacji, tylko ją utrudniają. Nawet w Anglii trudno jest uzyskać przepływ informacji pomiędzy dwoma hrabstwami, a co dopiero mówić o współpracy z lokalnymi policjantami z Europy.

– Nie rozumiem, w czym problem. Mogę podać panu jego numer. Mógłby pan porozmawiać z nim przez tłumacza na żywo.

– Zadzwonić do Włoch? To droga impreza.

– Ach, tak.

W jego głosie wyczułem niechęć typową dla większości Brytyjczyków, nie przepadających za rozmowami międzynarodowymi. Zupełnie jakby traktowali tę niezbyt skomplikowaną czynność polegającą na naciśnięciu kilku guzików jako groźną i niebezpieczną przygodę.

– Jeżeli już będę chciał spytać go o coś konkretnego – rzekł Eagler – poproszę, aby pan zwrócił się z tym do niego. To, czego dowiem się od pana, klasyfikuje się jako informacja uzyskana z bliżej nieokreślonego źródła.

– Cieszę się.

Zachichotał. – Dziś rano nasi trzej porywacze trafili do sądu; pozostaną w areszcie przez tydzień. Wciąż uparcie milczą. Pozwoliłem, by podusili się trochę we własnym sosie, ale dzisiaj wieczorem, po tym, co mi pan powiedział, tak dam im popalić, że zaczną śpiewać jak Trzej Tenorzy!

15

Eagler zdołał nakłonić porywaczy, aby zaczęli śpiewać, ale ich umiejętności wokalne pozostawiały wiele do życzenia. Podobnie jak Pucinelli, stwierdził, że żaden z aresztowanych mężczyzn nie znał wcześniej Giuseppe-Petera, zanim ten któregoś dnia nie zwerbował w pubie jednego z nich.

– Czy Giuseppe-Peter mówi po angielsku? – zapytałem.

– Tak, i to dość biegle. Hewlitt zrozumiał go bez trudu.

– A kim jest Hewlitt?

– Jednym z porywaczy. To jego głos był nagrany na taśmie. Próbki głosu okazały się zgodne. Hewlitt ma kartotekę grubą jak pańska ręka, ale nie za takie przestępstwa, lecz za kradzieże. Dwaj pozostali też trudnili się tym samym fachem – włamania do domów, kradzieże sreber i antykew. W końcu podali swoje personalia, kiedy uświadomili sobie, że mamy ich na talerzu. Teraz zrzucają całą winę na Petera, ale nie wiedzą zbyt wiele na jego temat.

– Czy on im zapłacił? – spytałem.

– Twierdzą, że nie, ale kłamią. Musieli dostać jakąś zaliczkę. To oczywiste.

– Przypuszczam, że Giuseppe-Peter nie dzwonił do domu w Itchenor, zgadza się?

Eagler milczał. Chyba był zakłopotany, pomyślałem.

– Zadzwonił – podsunąłem – i odebrał jakiś policjant?

– No cóż… zadzwonił jakiś nieznany mężczyzna.

– Ale macie jego głos na taśmie?

– Powiedział tylko „halo” – rzekł z rezygnacją w głosie Eagler – a mój konstabl pomyślał, że to ktoś z komendy, i odezwał się przepisowo, a tamten natychmiast się rozłączył.

– Nie można było temu zaradzić? – stwierdziłem.

– Niestety, nie.

– A czy Hewlitt wyjawił, skąd to Giuseppe-Peter dowiedział się o nim? Przecież nie można ot tak wejść do któregoś z pubów i złożyć pierwszemu napotkanemu tam klientowi propozycji udziału w porwaniu.

– W tej materii Hewlitt milczy jak zaklęty. Nie chce powiedzieć, kto go polecił. Są rzeczy, których zapewne nigdy się nie dowiemy. Dość powiedzieć, że w Londynie, gdzie mieszka Hewlitt, jest wielu Włochów, a on nie zamierza wskazać palcem tego jednego, jedynego spośród nich.

– Mhm – mruknąłem. – Rozumiem.

Zadzwoniłem do Alessi, aby zapytać, jak się czuje, i okazało się, że martwią ją dwie rzeczy – plany rychłego powrotu na tor wyścigów oraz niepewna przyszłość Mirandy i Dominica.

54
{"b":"107669","o":1}