Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Alessia sprawiała wrażenie, jakby to była ostatnia rzecz, której mogłaby sobie życzyć, i odpowiedziałem w jej imieniu: – Nie, pani Nerrity, to nie byłby dobry pomysł. Ma pani matkę, siostrę… takiego kogoś, kogo pani lubi? Kogoś, kogo lubi pani mąż?

Jej posępny i pełen trwogi wzrok powiedział mi wszystko, a może nawet więcej o obecnym stanie ich małżeństwa, ale po krótkiej chwili odparła zduszonym głosem: – Może… moja matka.

– Otóż to – rzekł po ojcowsku Eagler. – A teraz zechce pani chwilę tu zaczekać, a ja z panem Douglasem przespacerujemy się kawałek.

– Ani na chwilę nie stracę was z oczu – zapewniłem.

Mimo to miny miały nietęgie, gdy wysiadaliśmy z samochodu.

Oddalając się od auta, odwróciłem się i pomachałem do nich, ale widziałem, że wciąż patrzą na nas z tylnego siedzenia z niepewnością i zaniepokojeniem.

– Nie jest dobrze – powiedział Eagler, gdy zaczęliśmy wolnym krokiem oddalać się od samochodu. – Ale jeżeli tylko szczęście dopisze, dzieciak wróci do niej zdrów i cały… nie tak jak to się zdarzało w innych przypadkach, z którymi miałem do czynienia. Małe dzieci porywane przez psycholi i mordowane… zwykle na tle seksualnym. Te matki… Zdruzgotane. Załamane. Co więcej, często znamy tych świrów. Wiemy, że któregoś dnia zrobią coś strasznego. Zabiją kogoś. Zdarzało się, że aresztowaliśmy ich w ciągu doby od znalezienia zwłok. Ale nie możemy zapobiec tragediom, których są sprawcami. Nie możemy zamknąć ich w więzieniu na dożywocie, ot – tak, na wszelki wypadek. Tacy ludzie to koszmar. Mamy tu teraz jednego takiego. To bomba zegarowa, która może wybuchnąć w każdej chwili. A kiedyś, gdzieś jakiś biedny dzieciak znajdzie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Czyjeś dziecko. Coś sprawi, że świr postanowi działać. Nigdy nie wiadomo, co to będzie. Może to być jakiś drobiazg. Coś, co wywołuje w nich gwałtowne reakcje. Jak kropla, która przepełnia czarę. Gdy jest już po wszystkim, zwykle nie wiedzą nawet, dlaczego zrobili to, co zrobili.

– Mhm – mruknąłem. – To gorsze niż porywacze. W ich przypadku zawsze można mieć nadzieję…

Podczas swego monologu kilkakrotnie zerkał na mnie z ukosa i chyba chciał potwierdzić swoje wrażenia i odczucia w związku ze mną, pomyślałem. Ja robiłem dokładnie to samo… próbowałem ocenić, czego mogę się po nim spodziewać, zarówno dobrego jak i złego. Od czasu do czasu ktoś z Liberty Market napotykał policjanta, który uważał nas za piąte koło u tak zazdrośnie strzeżonego przez nich wozu, ogólnie jednak stróże prawa akceptowali naszą działalność, oczywiście w granicach rozsądku, jak ktoś, kto chce podnieść wrak z dna morza i konsultuje się w tej sprawie z nurkiem.

– Rozumiem, że wie pan jeszcze coś, co nie było przeznaczone dla uszu tych dwóch miłych pań? – zapytał.

Uśmiechnąłem się do niego; dystans między nami topniał z każdą chwilą.

– Człowiek, który porwał Alessię – powiedziałem – zwerbował miejscowego opryszka. Zwerbował jednego, a on ściągnął kolejnych pięciu. Carabinieri aresztowali tych sześciu, ale szef zniknął. Nazywał siebie Giuseppe i to wszystko, co o nim wiemy. Sporządziliśmy jego portret pamięciowy i rozkolportowaliśmy po całej okolicy, lecz bez rezultatów. Dostarczę panu kopię, bo może się przyda. – Przerwałem. – Wiem, że to strzał w ciemno. Związek z końmi może być zwykłym zbiegiem okoliczności.

Eagler przechylił głowę w bok. – Wobec tego potraktujmy to pół na pół.

– Jasne. Bo nie zapominajmy o tej dzisiejszej wiadomości na kartce…

– Nie wygląda to na włoską robotę, co? – Eagler popatrzył z sympatyczną miną. – Ale miejscowy oprych? Na dzieło miejscowego oprycha pasuje idealnie, co?

– Owszem, tak.

– Wyobraźmy sobie taką sytuację: ten pański Włoch nachyla się nad miejscowym oprychem i łamaną angielszczyzną mówi: „Każ jej, niech zadzwoni do męża i nie powiadamia policji”. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Chociaż to wszystko jedynie domysły.

Obróciliśmy się jednocześnie i zawróciliśmy w stronę samochodu.

– Ta dziewczyna-dżokej wciąż jest jeszcze trochę nerwowa i nieufna – zauważył.

– Takie są skutki tego rodzaju doświadczeń. Niektóre z ofiar do końca życia zachowują się nieufnie względem obcych.

– Biedna dziewczyna – powiedział, jakby nie wziął pod uwagę, że osoby uwolnione też mogły mieć problemy, ofiary z natury rzeczy mniej interesowały stróżów prawa niż przestępcy.

Wyjaśniłem, że w chwili obecnej z Johnem Nerritym jest Tony Vine i dodałem, że ojciec dziecka powinien do tej pory powiadomić lokalną policję o uprowadzeniu syna. Eagler zanotował adres i powiedział, że „nawiąże kontakt”.

– Dobrze, że tę sprawę poprowadzi Tony Vine – powiedziałem. – Jest bardzo bystry, będzie pan miał okazję się przekonać.

– W porządku.

Umówiliśmy się, że jutro z samego rana prześlę mu kopię portretu pamięciowego Giuseppe i raport dotyczący uprowadzenia Alessi, i po chwili wróciliśmy do mojego wozu.

– Dobrze, panie Douglas. – Uścisnął lekko moją dłoń, jakby dobijał targu; różnił się od Pucinellego jak żółw od zająca; jeden przebiegły, drugi bystry, jeden pomarszczony, kryjący się w swojej skorupie, drugi w eleganckim mundurze, jeden zawsze spięty i nieomal wychodzący z siebie, drugi z pozoru beztrosko rozluźniony. Pomyślałem, że niezależnie od wszystkiego, gdybym miał wybierać, wolałbym, aby ścigał mnie Pucinelli.

11

John Nerrity był mocno zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu o włosach przyprószonych siwizną, przyciętych krótko i starannie, i z elegancko przystrzyżonym wąsikiem. W innych okolicznościach zapewne miałby w sobie wiele uroku, ale tego wieczora widziałem przed sobą tylko mężczyznę nawykłego, by rządzić, który poślubił kobietę o połowę młodszą od siebie i chyba bardzo tego żałował.

Mieszkali w dużym, stojącym na uboczu domu na skraju pola golfowego w pobliżu Sutton, na południe od Londynu, zaledwie pięć kilometrów od Epson Downs, gdzie ich czworonożne cudo zbiło fortunę jako niespodzianka wyścigów.

Dom z zewnątrz o zmierzchu, kiedy tam dotarliśmy, okazał się budowlą z lat trzydziestych w stylu Tudorów, choć całkiem udaną i umiarkowanie wystawną. Wewnątrz, ciągnące się od ściany do ściany dywany wyglądały, jakby nikt po nich nie chodził, obite brokatem fotele wydawały się nieużywane, na jedwabnych poduszkach nie było ani jednej zmarszczki, a tapety i farba na ścianach prezentowały się nieskazitelnie. Barwne, ani trochę nie wyblakłe zasłony zwieszały się sztywnymi, równymi fałdami spod ozdobnych lambrekinów, a na kilku stolikach kawowych z metalu i szkła leżały błyszczące, przez nikogo nie czytane, grube księgi. Nie było tu żadnych zdjęć ani kwiatów, obrazy zaś dobrano, by zajęły wolną przestrzeń, ale nie zaprzątały myśli odwiedzających to miejsce osób – wszystko to przywodziło na myśl raczej wystawę sklepową niż dom, gdzie mieszkał mały chłopiec.

John Nerrity trzymał w dłoni szklankę dżinu z tonikiem, w której pobrzękiwały kostki lodu i pływał plasterek cytryny, co już samo w sobie świadczyło, że dzielnie stawia opór przeciwnościom losu. Nie wyobrażałem sobie, aby Paolo Cenci mógł chociaż pomyśleć o lodzie i cytrynie w ciągu zaledwie sześciu godzin po otrzymaniu pierwszego żądania okupu, z trudem był w stanie napełnić szklankę, tak trzęsły mu się ręce.

Nerrity’emu towarzyszył Tony Vine z najbardziej enigmatycznym wyrazem twarzy, jaki u niego zaobserwowałem, i jeszcze jeden mężczyzna o surowym obliczu i posępnym spojrzeniu, który mówił z takim samym akcentem jak Tony, a ubrany był w prosty sweter i płócienne spodnie, wyglądał, jakby wrócił właśnie ze spaceru z psem.

– Nadkomisarz Rightsworth – rzucił Tony, przedstawiając go z niewzruszoną powagą. – Czeka na rozmowę z panią Nerrity.

Rightsworth lekko skinął głową. W geście tym dostrzegłem sporo rezerwy. Jeden z tych policjantów, pomyślałem, który nie znosi cywili. Taki, który myśli o policji „my”, a o zwykłych ludziach „oni”, przy czym ci drudzy tym pierwszym nawet do pięt nie dorastają. Zawsze mnie zdumiewało, że policjanci tacy jak on pięli się po szczeblach kariery zawodowej, lecz Rightsworth stanowił żywy dowód na poparcie tej tezy. Przyszedł mi do głowy stary, absurdalny dowcip o tym, skąd się biorą gliny – jak to skąd, z glinianek – przy czym Popsy z pewnością podziwiałaby mnie za to, że zdołałem zachować niezmącony spokój i nawet nie uśmiechnąłem się półgębkiem.

39
{"b":"107669","o":1}