Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jako tako – odparłem. – A co u pani?

– Nuda. Jak zawsze zresztą.

– Zastałem Alessię? – zapytałem.

– Nasza złota dziewczyna poszła z ojcem w odwiedziny.

– Och…

– Aczkolwiek – dodała wolno Ilaria – powinna wrócić około dziesiątej. Proszę zadzwonić później.

– Dobrze. Dziękuję.

– Niech mi pan nie dziękuje. Poszła odwiedzić Lorenzo Traventiego, który wraca do zdrowia po tamtym postrzale, a ostatnio wygląda coraz lepiej, miewa napady romantycznego nastroju i przy lada okazji całuje Alessię po rękach.

– A pani, Ilario, jak zawsze uprzejma i miła.

– Staram się – mruknęła z rozbawieniem. – Może powiem jej, że pan dzwonił.

Powiedziała. Kiedy znów zadzwoniłem, Alessia odebrała niemal natychmiast.

– Przepraszam, nie było mnie – powiedziała. – Co słychać?

– Może lepiej powiedz, co u ciebie.

– Och… całkiem nieźle. Naprawdę. Odkąd wróciłam do domu, wzięłam udział w kilku gonitwach. Dwa zwycięstwa. Nieźle. Pamiętasz Brunelleschiego?

Poszperałem w pamięci. – Tego konia, na którym z wiadomych przyczyn nie mogłaś pojechać podczas Derby?

– Zgadza się. Widzę, że pamiętasz doskonale. To właśnie na nim odniosłam jedno zwycięstwo w ubiegłym tygodniu, a teraz wysyłają go do Waszyngtonu, aby wziął udział w gonitwie International i możesz w to wierzyć lub nie, poproszono mnie, abym to właśnie ja na nim pojechała.

– I zamierzasz pojechać?

– Sama nie wiem.

– Do Waszyngtonu? – spytałem. – Tego w Ameryce?

– No tak. Na torze w Laurei odbywa się doroczna gonitwa światowej rangi. Zaprasza się najlepsze konie z całej Europy, oczywiście na koszt gospodarzy, to oni płacą wszystkie rachunki, także za trenerów i dżokejów. Nigdy tam nie byłam, ale słyszałam, że jest naprawdę wspaniale. I co o tym sądzisz?

– Jeżeli możesz, to jedź – odparłem.

Zapadła krótka cisza. – O to w tym wszystkim chodzi, prawda? Jeżeli mogę. Cóż, już prawie mogę. Ale muszę podjąć ostateczną decyzję najdalej do jutra. Aby w razie czego mieli czas na znalezienie innego dżokeja.

– Zabierz z sobą Ilarię – powiedziałem.

– Ona nie zechce – odparła z przekonaniem w głosie, a po chwili z lekkim powątpiewaniem spytała: – Nie zechce, prawda?

– Sama ją zapytaj.

– Dobrze. Może faktycznie ją zapytam. Poproszę, aby tam ze mną pojechała, zobaczymy, co odpowie. Choć tak naprawdę wolałabym, abyś to ty mógł mi towarzyszyć. Poradziłabym sobie ze wszystkim bez trudu, gdybym wiedziała, że tam będziesz.

– Nie da rady – odparłem. – Ale wiem, że sobie poradzisz.

Rozmawialiśmy jeszcze przez kilka minut, a kiedy się rozłączyliśmy, jeszcze przez jakiś czas zastanawiałem się, czy mimo wszystko mógłbym sobie pozwolić na wzięcie tygodniowego urlopu i czy stać mnie na wydatki związane z wylotem do Stanów. Niestety, w biurze mieliśmy prawdziwy nawał pracy, a brakowało ludzi, którzy mogliby poradzić sobie z codziennymi obowiązkami. Tony Vine został w trybie pilnym wezwany do Brazylii, a czterech czy pięciu partnerów utknęło na Sardynii, gdzie prowadzili wyjątkowo skomplikowane i żmudne negocjacje. Raz po raz przyjmowałem od nich meldunki, pełniąc dyżur w dyspozytorni, czym zajmowałem się w przerwach pomiędzy poradami dla właścicieli koni wyścigowych. Nawet Gerry Clayton musiał przestać składać z papierów rajskie ptaszki i zająć się bardziej prozaiczną papierkową robotą.

Nic nigdy nie układa się tak, jak się tego spodziewamy…

Morgan Freemantle, Starszy Steward z Jockey Clubu, wybrał się na tydzień do Laurel, gdzie miał być gościem honorowym prezesa toru wyścigów konnych, wedle zwyczaju od lat obowiązującego w kręgach bractw wyścigowych.

I drugiego dnia pobytu tam został porwany.

WASZYNGTON

16

Prezes wysłał mnie do Jockey Clubu, gdzie szok sprawił, że wszyscy wydawali się być w stanie uśpienia i bardziej niż ludzi przypominali kukły w gabinecie figur woskowych.

Po pierwsze, było tam wiele osób i nikt nie wiedział, kto tym wszystkim kieruje – trzódka bez przywódcy. Kiedy zapytałem, kto jako pierwszy otrzymał żądanie okupu od porywaczy, skierowano mnie do gabinetu sztywnej, zmanierowanej kobiety w średnim wieku, w jedwabnej bluzce i tweedowej spódnicy, która spojrzała na mnie tępym wzrokiem i powiedziała, że przyszedłem w złą godzinę.

– Pani Berkeley? – spytałem.

Skinęła głową, wzrok miała mętny, błądziła gdzieś myślami, wydawała się sztywna, jakby kij połknęła.

– Przychodzę w sprawie pana Freemantle’a – powiedziałem. Zabrzmiało to mniej więcej, jakbym mówił „Przychodzę w sprawie zapchanych rur” i z trudem stłumiłem w sobie śmiech. Pani Berkeley poświęciła mi nieco więcej uwagi i zapytała:

– Pan jest tym człowiekiem z Liberty Market, zgadza się?

– Jak najbardziej.

– Och. – Przyjrzała mi się uważniej. – Czy to pan spotkał się w zeszłym tygodniu z panem Freemantlem?

– Tak.

– Co zamierza pan zrobić w tej sprawie?

– Mogę usiąść? – spytałem, wskazując krzesło stojące tuż przy biurku na wysoki połysk.

– Oczywiście – odparła półgłosem; mówiła wyniośle, jak przystało na osobę z wyższych sfer, choć jej maniery pozostawiały wiele do życzenia. – Obawiam się… że zastał pan nas w stanie lekkiego rozgardiaszu.

– Czy może mi pani powiedzieć, jakie wiadomości otrzymała do tej pory? – spytałem.

Spojrzała złowrogo na telefon, jakby to sam aparat był winien tego przestępstwa. – Pod jego nieobecność osobiście przyjmuję wszystkie telefony do Starszego Stewarda, mam na myśli rozmowy na jego prywatny telefon. Odebrałam i ten… To był głos Amerykanina, bardzo donośny, kazał mi słuchać uważnie… poczułam się dość dziwnie, rozumie pan. To było takie nierzeczywiste.

– A słowa? – rzuciłem, nie okazując zniecierpliwienia. – Czy pamięta pani słowa?

– Oczywiście. Powiedział, że Starszy Steward został porwany. Dodał, że zostanie on uwolniony po wpłaceniu dziesięciu milionów funtów szterlingów. Powiedział, że okup ma zostać zapłacony przez Jockey Club. – Spojrzała na mnie szklistymi oczami. – To niemożliwe, rozumie pan. Jockey Club nie dysponuje taką sumą pieniędzy. Jockey Club to tylko… zarządcy. Nie mamy żadnego… kapitału.

Spojrzałem na nią w milczeniu.

– Rozumie pan? – spytała. – Jockey Club tworzą ludzie. Członkowie klubu.

– A czy są oni zamożni?

Jej otwarte usta znieruchomiały.

– Obawiam się – ciągnąłem beznamiętnie – że porywaczy nie obchodzi, skąd pochodzą pieniądze ani w kogo uderzają. Zbijemy cenę poniżej dziesięciu milionów funtów, ale tak czy owak może okazać się, że konieczne będzie zgromadzenie pewnej kwoty od osób związanych z wyścigami. – Przerwałem. – Nie wspomniała pani o pogróżkach, czy były jakieś groźby?

Wolno pokiwała głową. – Jeżeli okup nie zostanie wypłacony, pan Freemantle zostanie zabity.

– I to wszystko?

– Ten człowiek… powiedział, że później przekaże nam kolejną wiadomość.

– Ale jak dotąd się nie odezwał?

Spojrzała na zegar na ścianie, którego wskazówki pokazywały wpół do piątej.

– Dzwonił parę minut po drugiej – rzekła. – Powiadomiłam o tym pułkownika Tansinga. Powiedział, że to głupi żart, zadzwoniliśmy więc do Waszyngtonu. Pana Freemantle’a nie było w hotelu. Potem od osób od tych wyścigów dowiedzieliśmy się, że nie pojawił się wczoraj wieczorem w recepcji i nikt nie wie, dokąd mógł się udać. Pułkownik Tansing powiedział im o żądaniu okupu, a oni przekazali tę informację Ericowi Rickenbackerowi, prezesowi toru wyścigowego, a pan Rickenbacker natychmiast powiadomił policję.

– Czy ten człowiek, z którym pani rozmawiała, wspomniał, żeby nie powiadamiać policji?

Pokręciła powoli głową. – Nie.

Miała jędrną, zadbaną twarz i długie, brązowe, falujące włosy, lekko posiwiałe po bokach; osoby o takich twarzach stanowiły ostoję wielu instytucji, wzbudzając u ludzi zaufanie i emanując niewzruszoną pewnością siebie. Gdyby nie to, że obecnie niespotykana dotąd sytuacja trochę ją przerosła, zapewne nie zachowywałaby się wobec mnie tak grubiańsko, a i tak radziła sobie całkiem nieźle i już niebawem powinna była odzyskać dawną rezerwę i dystans do spraw, którymi się zajmowała.

58
{"b":"107669","o":1}