Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wracam do domu – oznajmiła któregoś dnia.

– Do domu?

– Do Włoch. Chcę zobaczyć się z ojcem, tak długo mnie nie było. Spojrzałem na jej twarz o delikatnej strukturze kostnej i zdrowej, nieco zbrązowiałej już skórze, twarz, którą tak dobrze znałem i na którą tak bardzo lubiłem patrzeć.

– Będę tęsknił – powiedziałem.

– Naprawdę? – Uśmiechnęła się, patrząc mi w oczy. – Mam wobec ciebie dług, którego nie zdołam spłacić.

– Nic mi nie jesteś winna – odparłem.

– Ależ tak. – Powiedziała to z przekonaniem. – Tak czy owak, nie żegnam się z tobą na zawsze, nie traktuj tego w taki sposób. Przecież wrócę. Za parę tygodni tutejszy sezon biegów płaskich dobiegnie końca, ale w przyszłym roku znów przyjadę i spędzę tu trochę czasu.

Do przyszłego lata było jeszcze tak daleko.

– Alessio… – powiedziałem.

– Nie. – Pokręciła głową. – Nic nie mów. Wydajesz się twardy i niewzruszony jak skała, bo ja wciąż jeszcze czuję się niepewnie. Wrócę do domu, do taty… ale chcę wiedzieć, że jesteś blisko… że cię usłyszę, wystarczy, że wybiorę twój numer… są dni, kiedy budzę się zlana zimnym potem… – Nie dokończyła. – Plączę się coś…

– W rzeczy samej – przyznałem

.Otaksowała mnie wzrokiem. – Nie trzeba ci niczego powtarzać dwa razy, prawda? Czasami nawet w ogóle nie trzeba ci nic mówić. Nie zapomnisz o mnie, obiecujesz?

– Obiecuję – powiedziałem półgłosem.

Wyjechała do Włoch, a moje dni mimo nawału pracy stały się przeraźliwie puste.

Historia Nerrity’ego, który o mały włos nie stracił Ordynansa, wywołała spore poruszenie wśród właścicieli koni-czempionów, ja zaś przy współpracy z naszym zaprzyjaźnionym przedstawicielem z towarzystwa ubezpieczeniowego Lloydsa zacząłem obmyślać sposoby obrony przed potencjalnymi porywaczami-naśladowcami.

Niektórzy właściciele woleli ubezpieczyć same konie na wypadek porwania, wielu jednak uznało za stosowne ubezpieczenie także żony i dzieci. Na moim biurku znalazła się olbrzymia sterta pisemnych próśb i podań, które po przejrzeniu miałem przekazać naszemu prezesowi, on zaś, w swej nieskończonej mądrości, nie wiedzieć czemu postanowił właśnie mnie uczynić ekspertem od wyścigów i koni wyścigowych. Nie pamiętam już, ile osób przyszło mnie w związku z tym odwiedzić i jak wielu porad udzieliłem.

Towarzystwo Lloydsa przeżywało prawdziwy rozkwit, a w każdym podpisanym tam kontrakcie znalazła się klauzula, że w razie „nagłego wypadku” dana osoba powinna zwrócić się z prośbą o poradę do Liberty Market, spółki z o.o.

Ręka rękę myje, a w tym przypadku obie firmy były zadowolone.

Zdołaliśmy nawet wzbudzić zainteresowanie Jockey Clubu. Wysłano mnie do ich głównego biura przy Portman Square w Londynie, aby omówić sprawę uprowadzeń ze Starszym Stewardem, który mocno uścisnął moją dłoń i zapytał, czy Liberty Market uważa to zagrożenie za naprawdę poważne, takie, którego nie należy lekceważyć.

– Owszem – odparłem skromnie. – Niedawno doszło do trzech porwań mających związek ze światem wyścigów konnych: uprowadzono mężczyznę we Włoszech, właściciela toru wyścigów konnych, Alessię Cenci, dziewczynę-dżokeja, o której zapewne pan słyszał, oraz syna Johna Nerrity’ego.

Zmarszczył brwi. – Sądzi pan, że te sprawy są ze sobą powiązane? Wyjaśniłem mu, jaki związek łączył dwa ostatnie porwania, i to sprawiło, że zasępił się jeszcze bardziej.

– Nikt nie potrafi stwierdzić, czy ten człowiek teraz, gdy sprawa Nerrity’ego zakończyła się dla niego fiaskiem, uderzy raz jeszcze – powiedziałem – ale pomysł zmuszenia kogoś, aby sprzedał cennego konia, może wydać się na tyle zyskowny, że przyciągnie potencjalnych naśladowców. Jeżeli chodzi o mnie, uważam, że tak, właściciele koni wyścigowych powinni pomyśleć o ubezpieczeniu na wypadek wymuszeń dotyczących bezpośrednio ich cennych wierzchowców.

Starszy Steward przyglądał mi się z powagą. Był krępym, mniej więcej sześćdziesięcioletnim mężczyzną roztaczającym wokół siebie aurę władczego dostojeństwa jak nasz prezes, choć rzecz jasna nie był równie przystojny. Morgan Freemantle, najwyższy autorytet w olbrzymiej machinie biznesu związanego z wyścigami konnymi, miał w sobie więcej władzy niż uroku, więcej inteligencji niż życzliwości i więcej rezerwy niż cierpliwości. Domyślałem się, że ludzie nie tyle go lubili, co raczej darzyli sporym szacunkiem, a on sam był zapewne panaceum na większość bolączek trawiących świat wyścigów konnych.

Powiedział, że dowiedział się o nas od przyjaciela pełniącego funkcję ubezpieczyciela u Lloydsa i od tej pory zasięgnął tu i ówdzie języka na nasz temat.

– Wygląda na to, że wasza firma cieszy się niezłą renomą – rzekł z niewzruszoną powagą w głosie. – Muszę przyznać, że nie sądziłem, iż istnienie takiej organizacji jest w ogóle konieczne, ale słyszę, że na świecie każdego roku dochodzi do mniej więcej dwustu porwań dla okupu, nie licząc waśni plemiennych w Afryce ani przewrotów politycznych na terenie Ameryki Środkowej i Południowej.

– Ee – mruknąłem niepewnie.

Ciągnął dalej: – Powiedziano mi, że zjawisko to może mieć o wiele większą skalę, ale nie wszystkie przypadki porwań są zgłaszane na policję. Chodzi mi o przypadki, kiedy rodzina lub firma po cichu dogaduje się z porywaczami, wypłacając okup i nie informując stróżów prawa, co się stało.

– Najprawdopodobniej – przyznałem.

– To głupie – skwitował krótko.

– W większości wypadków, tak.

– Komendanci policji, z którymi rozmawiałem, potwierdzili, że nie mają nic przeciwko współpracy z waszą firmą, gdy zaistnieje taka potrzeba. – Przerwał i niemal niechętnie dorzucił: – Nie powiedzieli o was złego słowa.To miło z ich strony, pomyślałem.

– Ustalmy zatem – rzekł stanowczo i z rozwagą w głosie – że w razie gdyby doszło do kolejnych incydentów związanych z wyścigami konnymi, możecie liczyć na wsparcie Jockey Clubu, pomożemy wam, oczywiście na tyle, na ile będziemy w stanie.

– Bardzo dziękuję – powiedziałem ze zdziwieniem.

Pokiwał głową. – Mamy doskonałą ochronę. Nasi ochroniarze też z pewnością w razie potrzeby nie odmówią wam pomocy. W Jockey Clubie – dodał ze smutkiem w głosie – sporo czasu poświęcamy na demaskowanie wszelkiej nieuczciwości, ponieważ niestety wyścigi konne przyciągają rozmaitych oszustów.

Nie wiedziałem, co mam na to odpowiedzieć, więc milczałem.

– Niech mi pan da znać, panie… ee… Douglas – rzekł, wstając – gdyby w przyszłości pańska firma została zaangażowana przez osobę ze środowiska związanego z wyścigami w sytuacji i okolicznościach, w których moglibyśmy wam jakoś pomóc. Mam na myśli wszystko, co mogłoby zachwiać niewzruszonym dotąd fundamentem świata wyścigów. A za taki precedens uważam wymuszanie okupu związane ze sprzedażą koni wyścigowych.

Ja również wstałem. – Moja firma może jedynie doradzić klientowi, aby powiadomił Jockey Club o tym, co go spotkało – odpowiedziałem wymijająco. – Nie możemy go do tego przymuszać.

Otaksował mnie wzrokiem. – Lubimy wiedzieć, co się dzieje na naszym własnym podwórku – powiedział. – Chcielibyśmy wiedzieć, przed czym mamy się bronić.

– Liberty Market będzie zawsze skłonna do pełnej współpracy – zapewniłem.

Uśmiechnął się krótko, niemal sardonicznie. – Ale pan, podobnie jak my, nie wie, gdzie ani w jaki sposób uderzy wróg, i w tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak być przygotowanym na najgorsze i mieć nadzieję, że zastosowane środki zapobiegawcze okażą się skuteczne.

– Mhm – mruknąłem – takie jest życie.

Znów mocno, zdecydowanie uścisnął moją dłoń i wstał od biurka, aby odprowadzić mnie do drzwi swego gabinetu.

– Miejmy nadzieję, że na tym się skończy. Gdyby jednak stało się inaczej, proszę się ze mną skontaktować.

– Oczywiście – zapewniłem.

Któregoś wieczora zadzwoniłem do Villa Francese. Telefon odebrała Ilaria.

– O, Pan Dobra Rada – uśmiechnęła się. – Jak leci?

57
{"b":"107669","o":1}