Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ile masz lat, Dominicu? – zapytałem.

Zamyślił się. – Trzy – odparł, nieco głośniej niż dotychczas.

– Czym chciałbyś się pobawić? Chwila przerwy. – Autkiem.

– Jakim autkiem?

Zanucił mi do ucha. – Di-du, di-du, di-du – naśladując dźwięk policyjnej syreny.

Zaśmiałem się i mocno przytuliłem Dominica.

– Załatwione – zapewniłem go z uśmiechem.

Powrót Alessi na tor wyścigów konnych nie należał do spektakularnych, gdyż w gonitwie, w której wzięła udział, dotarła na metę ostatnia. W dodatku była blada jak ściana.

Sama gonitwa, bieg na kilometr dla dwulatków, była przynajmniej jak dla mnie wyjątkowo krótka. Ledwie dokłusowała na swoim koniu do boksu startowego, przygarbiona i ubrana w błyszczącą jedwabną kurtkę, gdy rozpoczęła się gonitwa. Czerwona, jedwabna kurtka była widoczna tylko przez chwilę i zaraz znikła wśród innych krzykliwych barw, a potem została za nimi, daleko w tyle. Wyprostowała się w siodle, mijając linię mety, i niemal natychmiast zatrzymała swego wierzchowca. Podszedłem do miejsca, gdzie wszyscy dżokeje, prócz pierwszej czwórki, zsiadali z koni, gdzie w małych grupkach gromadzili się właściciele wierzchowców, mężczyźni o posępnych twarzach, oraz trenerzy słuchający utyskiwań mało chyba jednak przejętych dżokejów. Słuchałem fragmentów ich rozmów i cierpliwie, usiłując nie rzucać się w oczy, czekałem na Alessię.

– Nie chciał za cholerę przyspieszyć…

– Nie mogłem postępować pochopnie…

– Zostałem potrącony… wzięli mnie w kleszcze… nie dałem rady się przebić.

– To jeszcze młodziak…

– Trzymałem się z lewej…

Mike Noland, tym razem sam, a nie w towarzystwie innych właścicieli wierzchowców, z nieodgadniona miną przyglądał się zbliżającej się ku niemu Alessi, po czym poklepał konia po szyi i krytycznym wzrokiem obejrzał jego pęciny. Alessia przez chwilę mocowała się ze sprzączką popręgu, aż w końcu wyręczył ją w tym Noland, a w chwilę potem usłyszałem, jak mówi do niego: – Dziękuję… i przepraszam – na co Mike pokiwał głową i poklepał ją po ramieniu. I to by było na tyle.

Alessia nie zauważyła mnie i niezwłocznie pospieszyła do sali ważeń – wyszła stamtąd dopiero po jakichś dwudziestu minutach.

Wciąż wyglądała blado. Była też wymizerowana, wychudzona, rozdygotana i trochę zagubiona.

– Cześć – powiedziałem.

Odwróciła się i przystanęła. Wysiliła się na uśmiech. – Cześć.

– Co się stało? – spytałem.

– Widziałeś.

– Widziałem tylko, że koń nie był dość szybki.

– Nieprawda. Straciłam talent.

Pokręciłem głową. – Nikt nie spodziewa się, że primabalerina da występ światowej klasy, skoro przez trzy miesiące nie miała możliwości, aby tańczyć.

– To co innego.

– Wcale nie. Zbyt wiele od siebie oczekiwałaś. Nie powinnaś być względem siebie tak okrutna.

Przyglądała mi się przez chwilę, po czym odwróciła wzrok, poszukując kogoś w tłumie. – Widziałeś gdzieś Mike’a Nolanda? – spytała.

– Od zakończenia tego wyścigu, nie.

– Będzie wściekły. – Wydawała się przybita i załamana. – Już nigdy nie da mi drugiej szansy.

– Czy liczył, że jego koń wygra? – zapytałem. – Stawki na niego wynosiły dwanaście do jednego. Nie wygląda mi na faworyta.

Znów na mnie spojrzała, a jej usta wykrzywił leciutki uśmiech.

– Nie wiedziałam, że grasz na wyścigach.

– Nie gram. Nie postawiłem ani funta. Po prostu sprawdziłem, jak przedstawia się sytuacja na tabeli gonitw i jakie stawki proponują bukmacherzy. Tak z czystej ciekawości.

Przyjechała z Lambourn z Mikiem Nolandem, a ja dotarłem tu z Londynu. Kiedy się spotkaliśmy, szła właśnie, aby przebrać się przed gonitwą. Była mocno podenerwowana – oczy rozszerzone, zaróżowione policzki, drobne, mimowolne ruchy i uśmiech błąkający się na bladych wargach – ta dziewczyna liczyła na cud.

– Już podczas przejazdu po ringu paradnym zrobiło mi się niedobrze – powiedziała. – Nigdy wcześniej tak się nie czułam.

– Ale nie zwymiotowałaś…

– No, nie.

– To może masz ochotę teraz czegoś się napić? – zaproponowałem. – Albo co powiesz na solidną kanapkę?

– To tuczące – odparła odruchowo, a ja pokiwałem głową i ująłem ją za rękę.

– Dżokeje, którzy utracili talent, mogą jeść tyle kanapek, ile dusza zapragnie – powiedziałem.

Cofnęła rękę i rzuciła z rozdrażnieniem: – Wiesz co… ty naprawdę umiesz przywołać kogoś do porządku. Przyznaję. Masz rację, nie straciłam mego talentu, ale też się nie popisałam. Pojechałam fatalnie. Chodźmy więc… zjem… małą kanapkę… jeżeli tak się przy tym upierasz.

Przy jedzeniu jej ponury nastrój trochę się rozwiał, ale nie do końca, a ja nie znałem się na wyścigach na tyle, by móc osądzić, czyjej krytyczna opinia na własny temat jest w pełni uzasadniona. Wydawało mi się, że spisała się nieźle, ale mógłbym powiedzieć to samo o każdym dżokeju potrafiącym utrzymać się w strzemionach, podczas gdy tuż pod nim ważący pół tony wierzchowiec czystej krwi galopuje z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

– Mike po drodze wspominał, że jeśli dziś dobrze się spiszę, pozwoli mi wziąć udział w gonitwie w Sandown za tydzień, ale po tym, jak się zaprezentowałam, to raczej wątpliwe, prawda?

– Czy bardzo byś się tym przejęła, gdyby cię odrzucił?

– Jasne, że tak – odparła szybko. – Oczywiście!

Zarówno ona jak i ja usłyszeliśmy w jej głosie nutę pasji i zaangażowania. Znieruchomiała, z jej oczu znikły iskierki gniewu, już trochę ciszej dodała:

– Owszem, bardzo bym się tym przejęła. A to oznacza, że wciąż chcę być dżokejem. To jedyna rzecz, na której naprawdę mi zależy. To oznacza, że muszę zapomnieć o tych trzech miesiącach i powrócić do normalnego życia. – Dokończyła nie najlepszą kanapkę z kurczakiem, usiadła wygodnie na krześle i uśmiechnęła się do mnie. – Jeżeli pojedziesz do Sandown, na pewno spiszę się lepiej.

Koniec końców poszliśmy jednak poszukać Mike’a Nolanda, gdyż Alessia chciała poznać jego zdanie na temat swojego występu, on zaś, ze szczerością i otwartością typową dla zawodowców, powiedział, nie owijając w bawełnę: – Nie popisałaś się. Pojechałaś fatalnie. Przylepiłaś się do toru jak gąbka. Ale czego się w sumie spodziewałaś, po tym wszystkim, co przeszłaś niedawno? Wiedziałem, że nie wygrasz. Szczerze wątpiłem, czy ten koń zdołałby zwyciężyć w tym wyścigu, nawet gdyby dosiadał go sam mistrz Fred Archer. Może miał szansę na czwarte miejsce… no, góra trzecie. – Wzruszył ramionami. – W zasadzie z założenia nie było mowy o zwycięstwie. Następnym razem pójdzie ci lepiej. Na pewno. To do zobaczenia w Sandown, tak?

– Tak – rzuciła niepewnie Alessia.

Postawny mężczyzna uśmiechnął się życzliwie, wkładając w ten gest całą sympatię nagromadzoną przez pięćdziesiąt lat swego życia. Poklepał ją delikatnie po ramieniu. – Najlepsza dziewczyna dżokej w Europie – rzekł do mnie. – No, powiedzmy z końca pierwszej dziesiątki.

– Wielkie dzięki – powiedziała Alessia.

W następnym tygodniu pojechałem do Sandown, a tydzień później byłem na wyścigach jeszcze dwa razy i przy naszym trzecim spotkaniu Alessia wygrała aż dwie gonitwy.

Patrzyłem, jak ją dekorują, słyszałem gromki aplauz i widziałem, jak się uśmiecha, gdy zsiadała ze zwycięskich wierzchowców; dostrzegłem radosne błyski w jej oczach, płynność i pewność ruchów i zrozumiałem, że w końcu zaczęła odzyskiwać swe niepoślednie zdolności oraz ducha, który wcześniej pozwolił jej wspiąć się na wyżyny sławy.

Złota dziewczyna z dnia na dzień odzyskiwała swoją dawną dumę i pozycję, a w dzień po jej zwycięstwach na pierwszych stronach gazet pojawiły się jej zdjęcia z nader pochlebnymi komentarzami.

Wciąż chciała, abym był przy niej, pragnęła mnie widzieć, chciała, abym na nią czekał. Przepatrywała wzrokiem tłum, a gdy tylko mnie spostrzegła, zatrzymywała się i uśmiechała promiennie. Za każdym razem z Lambourn przywoził ją i odwoził Mike Noland, zaś wolny czas na torze spędzała nieodmiennie ze mną, ale nie trzymała się już mnie kurczowo jak tonący brzytwy. Sama unosiła się na falach i radziła z tym sobie coraz lepiej, jej umysł zaprzątały sprawy związane z przyszłością. Była szczęśliwa jak nigdy dotąd.

56
{"b":"107669","o":1}