Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czy ktokolwiek powiadomił o tym, co zaszło, brytyjską policję? – zapytałem.

– Pułkownik Tansing uznał, że najlepiej będzie skontaktować się najpierw z prezesem pańskiej firmy… – odparła. – Widzi pan… pułkownik Tansing… – Przerwała, jakby szukała odpowiednich słów. – Pułkownik Tansing zajmuje się głównie rejestracją właścicieli koni wyścigowych. Dziś po południu nie było tu innych, starszych od niego rangą pracowników. Nie było osoby mogącej podejmować kluczowe decyzje. Próbowałam sama odszukać Stewardów… ale wszyscy jakby zapadli się pod ziemię. – Przerwała, z zakłopotaniem. – Nikt z nas nie spodziewał się czegoś takiego.

– Nie wątpię – przyznałem. – No dobrze, po pierwsze, musimy powiadomić o tym, co zaszło, lokalną policję i poprosić, by założono podsłuchy na wszystkich aparatach telefonicznych w Jockey Clubie, a potem pozostaje już tylko czekać i robić to, co do nas należy, jak gdyby nigdy nic.

– Czekać?

Pokiwałem głową. – Przez cały czas trwania negocjacji. Nie chcę pani niepokoić, ale może upłynąć trochę czasu, zanim pan Freemantle wróci do domu. A co z jego rodziną? Jego żoną? Czy ona już wie?

Odparła posępnie. – Jest wdowcem.

– A dzieci?

– Ma córkę… – powiedziała smętnie – ale chyba nie utrzymują ze sobą kontaktów. Ona mieszka gdzieś za granicą. Pan Freemantle nigdy o niej nie wspomina.

– Proszę wybaczyć… – zacząłem nieśmiało – ale czy sam pan Freemantle jest… człowiekiem zamożnym?

Spojrzała na mnie, jakby zadane pytanie było w wyjątkowo złym guście, ale w końcu odpowiedziała: – Nie mam pojęcia. Każdy jednak, kto obejmuje funkcję Starszego Stewarda, musi dysponować pewnymi funduszami.

– Czy ma dziesięć milionów? – spytałem.

– Oczywiście, że nie – odrzekła uprzejmym tonem. – O ile mi wiadomo, to człowiek skromny, który nie szasta pieniędzmi na prawo i lewo… Nie znosi marnotrawstwa – dodała po chwili. Sądząc po wyrazie twarzy, aprobowała jego podejście do spraw materialnych.

Osoby, które nie znoszą marnotrawstwa i są z natury oszczędne, często okazują się multimilionerami, ale nie powiedziałem tego na głos. Miast tego podziękowałem jej i udałem się na poszukiwanie pułkownika Tansinga, który okazał się być męskim odpowiednikiem pani Berkeley, dystyngowanym, czarującym i wstrząśniętym do tego stopnia, że ledwo mógł się poruszać.

Z gabinetu zadzwoniłem na policję i zgłosiłem porwanie oraz chęć do współpracy, po czym zapytałem pułkownika, kto kieruje Jockey Clubem pod nieobecność pana Freemantle’a.

– Sir Owen Higgs – odparł. – Był tu dziś rano. Próbowaliśmy się z nim skontaktować… Wydawał się odrobinę zaniepokojony. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, że pana wezwaliśmy…

– Z pewnością – przyznałem. – Czy może pan załatwić, aby rozmowy ze wszystkich aparatów w Jockey Clubie były nagrywane? To znaczy, oprócz tego, że będzie rejestrować je policja?

– Da się zrobić – odparł.

– Jeżeli życzy pan sobie naszej pomocy, pragnę zauważyć, że w Liberty Market pracujemy na okrągło, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Uścisnął moją dłoń. – Jockey Club jest jedną z najbardziej efektywnych organizacji w Wielkiej Brytanii – rzucił przepraszającym tonem. – To, co się stało, było dla nas wielkim wstrząsem. Zostaliśmy zaskoczeni, ot i wszystko. Jutro wszystko wróci do normy.

Pokiwałem głową; wyszedłem i wróciłem do firmy. W drodze powrotnej do Liberty Market zdałem sobie sprawę, że ani pułkownik, ani pani Berkeley nie wspomnieli ani słowem o udrękach i cierpieniach, jakie mógł obecnie przeżywać Starszy Steward, ofiara porwania.

Oszołomienie i niedowierzanie, owszem, ale smutek, oddanie i współczucie nie. W żadnym razie.

Sir Owen Higgs formalnie wynajął naszą firmę do współpracy, a następnego ranka, czyli wczesnym popołudniem tamtejszego czasu poleciałem do Waszyngtonu i potem za kierownicą wynajętego auta pojechałem na tor wyścigów w Laurel, aby porozmawiać z prezesem, Edkiem Rickenbackerem.

Tor wyścigów konnych znajdował się o godzinę drogi od stolicy kraju; po obu stronach szosy rosły strzeliste drzewa mieniące się złotem, czerwienią, oranżem i brązem – ostatnim barwnym zrywem natury przed nadejściem zimy. Typowy początek października – ciepłe, słoneczne, bezwietrzne dni i bezchmurne, błękitne, czyste niebo. W taki dzień aż chce się żyć.

Będąc w Ameryce, zawsze czułem się wolny i wyluzowany, uczucie to moim skromnym zdaniem wywołane było ogromem tego kraju, jak gdyby tutejsze rozległe równiny i połacie przestrzeni pomiędzy miastami wypełniały mój umysł, pozwalając odseparować się od wszelkich dokuczliwych problemów.

Pan Rickenbacker pozostawił co do mnie stosowne instrukcje u wejścia do klubu jeździeckiego: po przyjeździe miałem zostać niezwłocznie do niego zaprowadzony. Nie na tyle niezwłocznie jednak, aby nie przystawiono mi na wierzchu dłoni pieczątki, niedostrzegalnej gołym okiem, lecz widocznej w ultrafioletowym świetle jako fioletowy okrągły symbol. To moja przepustka do klubu, jak mi wyjaśniono; bez niej nie miałbym wstępu do niektórych miejsc. Rodzaj biletu, którego nie sposób zgubić – ani oddać przyjacielowi, skonstatowałem. Zmyje się, usłyszałem przy wejściu.

Pan Rickenbacker przebywał w królestwie prezesa na szczycie trybuny honorowej, gdzie dojechałem windą, a po drodze kilkakrotnie sprawdzono pieczątkę na mojej dłoni. Miałem wrażenie, że te kontrole i korytarze nigdy się nie skończą, ale po przejściu przez kolejną salę dla członków znalazłem się wreszcie pod nierzucającymi się w oczy drzwiami u szczytu schodów. Na samej górze przy stoliku siedział tylko jeden strażnik. Podałem mu swoje nazwisko. Strażnik rzucił okiem na listę, odnalazł i odhaczył moje personalia, po czym przepuścił mnie. Minąłem jeszcze jeden zakręt i dotarłem do kresu mojej wędrówki. Prywatna jadalnia prezesa była trzypoziomowa, przeszklona, ze stolikami dla chyba stu osób i wychodziła na tor wyścigowy, ale dziś prawie nie było w niej żywego ducha.

Zajęty był tylko jeden stolik w kącie sali, na najniższym poziomie. Podszedłem tam, a gdy się zbliżyłem, osoby siedzące przy stoliku uniosły wzrok i spojrzały na mnie pytająco. Sześciu mężczyzn i cztery kobiety w strojach jak do wyścigów.

– Pan Rickenbacker? – rzuciłem, nie kierując tych słów do żadnej konkretnej osoby.

– Tak.

Był potężnym mężczyzną o gęstych, siwych włosach, dość wysokim, co rzucało się w oczy, nawet kiedy siedział. W jego oczach błyszczały szkła kontaktowe, a skóra na policzkach była gładka i blada, bardzo starannie dogolona.

– Jestem Andrew Douglas – powiedziałem.

– Ach, tak. – Wstał i uścisnął moją dłoń; był ode mnie wyższy o pół głowy. – To moi przyjaciele. – Wykonał w ich kierunku zdawkowy gest, ale nie pokwapił się, by kogokolwiek przedstawić, i po krótkiej chwili dodał: – Wybaczcie, proszę, mam pilne sprawy do omówienia z panem Douglasem.

Ruchem ręki zaprosił, abym poszedł za nim, i poprowadził mnie po schodach wyłożonych grubym dywanem do jeszcze bardziej prywatnego zakątka, małego pokoiku na tyłach i powyżej jego prywatnej jadalni.

– Co za paskudna sprawa – rzekł z wyraźnym trudem, wskazując mi fotel. – W jednej chwili Morgan mówi mi o kłopotach Johna Nerrity’ego, a w następnej… – Załamał ręce. – Porywacze nie odezwali się do nas tutaj. Powiadomiliśmy zarówno lokalną policję, jak i tę w Waszyngtonie, o żądaniu okupu zgłoszonym w Londynie. Mieli zająć się sprawą zniknięcia Morgana. Co pan wie na ten temat?

– Nic – odparłem. – Może pan mi o tym opowie.

– Napije się pan czegoś? – zapytał. – Szkockiej? Szampana?

– Dziękuję, ale nie.

– Mamy firmę public relations, która zajmuje się w naszym imieniu większością spraw. To tydzień spotkań, rozumie pan? Mamy wielu zagranicznych gości. Odbywają się przyjęcia, konferencje prasowe, imprezy organizowane przez sponsorów. Mamy gości honorowych – jednym z nich był Morgan – dla których załatwiamy transport z hotelu na tor wyścigów i stamtąd do miejsc, gdzie organizowane są rauty. Czy wyrażam się jasno? Pokiwałem głową.

59
{"b":"107669","o":1}