Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– W porządku. A gdzie konkretnie mają się udać moi ludzie?

– Zadzwonię do pana po pierwszej i przekażę dokładne instrukcje.

Parsknął. – Nieufny z pana zawodnik, co?

– Ufam panu – odparłem. – W przeciwnym razie nie umawiałbym się teraz z panem.

– No dobrze, już dobrze – mruknął. Dusza człowiek, choć z pozoru zimny i bezwzględny, tak jak przypuszczałem. – W porządku, niech będzie, nie zawiedzie się pan, a ja też zamierzam grać w otwarte karty. I jeśli to schrzanicie, osobiście rozerwę was obu na strzępy.

– Umowa stoi – odparłem i odetchnąłem z ulgą. – Zadzwonię do pana na komendę.

Wróciłem nad rzekę i czekałem cierpliwie, a Tony wciąż się nie odzywał. Po zmierzchu pojechałem na umówione miejsce spotkania i przeniosłem wraz z nim jego sprzęt z łódki do samochodu.

– W domu trochę się uspokoiło – opowiedział mi zaraz. – Dzwonił do nich ten cały Peter i nieco ich udobruchał. Szkoda, że nie zdążyłem założyć podsłuchu w ich telefonie. Tak czy owak, Peter najwyraźniej kazał im nadal obserwować okolicę i nie pozbywać się chłopaka, dopóki w pobliżu domu nie zauważą kręcących się glin. – Uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że tak się nie stanie.

– Ja też. – Przeniosłem akumulatory z łodzi i położyłem obok wielkiego, bezkształtnego, płaskiego worka. – Nasz przyjaciel Eagler osobiście mi to obiecał. A poza tym – dodałem – wymyśliłem dodatkowe zabezpieczenie…

– Spryciarze z nas, co? – mruknął Tony, kiedy opowiedziałem mu o swoim planie. – Ale cóż, nie możemy tego skrewić. Chcesz batona z orzechami? Sycą jak dobra kolacja.

Zjadłem batonik, po czym czekaliśmy przez pewien czas w milczeniu, a kilka minut po pierwszej zadzwoniłem do Eaglera i wyjaśniłem, kiedy i gdzie ma sprowadzić i ukryć swoich ludzi.

– Mają zachowywać się bezszelestnie – ostrzegłem. – Nie cicho, ale bezszelestnie. Żadnych rozmów. Żadnego szurania, kompletna cisza.

– W porządku.

– Proszę zaczekać na nas, na Tony’ego i na mnie. Wyjdziemy wam na spotkanie. To może trochę potrwać, nie potrafię określić, jak długo. Ale proszę cierpliwie czekać. W absolutnej ciszy.

– To wszystko, co mi pan powie? – zapytał z powątpiewaniem.

– Reszty dowie się pan, kiedy się zobaczymy. Grunt to właściwe wyczucie czasu… to jak, zaczeka pan?

– Tak – odparł, podejmując ostateczną decyzję.

– Świetnie. Wobec tego do zobaczenia.

Odłożyłem słuchawkę, a Tony pokiwał głową z zadowoleniem.

– Dobra jest – mruknął. – Denerwujesz się?

– Jeszcze jak. A ty?

– Szczerze mówiąc – odparł – tylko kiedy robię takie rzeczy, czuję, że naprawdę żyję.

Wróciliśmy do Itchenor, gdzie zaparkowałem wóz w bocznej uliczce za rogiem, niedaleko domu porywaczy. Z kilku latarni paliła się tylko jedna, na rogu ulicy, w dodatku bardzo słabo, ale Tony’emu było w to graj, bo dzięki temu nasze oczy mogły przywyknąć do ciemności. Wyjął tubkę pasty i poczernił sobie twarz oraz dłonie, a ja ponownie włączyłem radio, by po raz ostatni sprawdzić, jak się sprawują nasze podsłuchy.

Kompletna cisza.

Spojrzałem na zegarek. Druga piętnaście. Ludzie Eaglera mieli zająć pozycje dokładnie o wpół do trzeciej. O ile szczęście dopisze, porywacze powinni mocno spać.

– Poczernij sobie twarz – rzekł Tony, podając mi tubkę. – Nie zapomnij o powiekach. Gdybyś usłyszał, że ktoś idzie ulicą, skul się w kącie i zamknij oczy. Jeżeli tak zrobisz, na pewno nikt cię nie zauważy. W ciemnościach powinieneś być praktycznie niewidzialny. Tylko głupiec mógłby w takich sytuacjach łypać błyszczącymi ślepiami na prawo i lewo.

– W porządku.

– I bądź cierpliwy. Kompletna cisza wymaga cierpliwości.

– Jasne.

Uśmiechnął się nagle, a białe zęby zalśniły diabolicznie pośród czerni jego oblicza.

– No tak, bo po cholerę całe lata treningu, skoro nie masz potem, kurka, okazji, aby wykorzystać to, czego się nauczyłeś?

Wysiedliśmy z auta na cichą, opustoszałą ulicę, a Tony wyjął z bezkształtnej płóciennej torby, którą miał w bagażniku, skomplikowaną uprząż, którą tak uwielbiał. Przytrzymałem dla niego elastyczny, czarny materiał, a on wsunął ręce w otwory i zapiął uprząż z przodu na suwak sięgający od talii aż po szyję. Nie prezentował się już tak smukło, przypominał raczej garbusa Quasimodo; akumulatorki, zamocowane na ramionach, przydawały mu niezdarnego i groteskowego wyglądu.

Uprząż pełna była uchwytów i kieszonek, każda z nich zawierała coś, co było dla Tony’ego niezbędne. Uchwyty zamocowano na stałe, ponieważ w przeciwnym razie umieszczone w nich rzeczy mogłyby pobrzękiwać i kołysać się przy każdym ruchu, a w dodatku odbijałyby światło. Wszystko, czego używał Tony, było matowoczarne i o ile to możliwe, pokryte niewielką ilością lepkiej substancji zapewniającej lepszy uchwyt. Byłem wręcz urzeczony, kiedy pokazywał mi swoje cudeńka po raz pierwszy, a poza tym czułem się uprzywilejowany, gdyż nie miał zwyczaju spoufalać się z innymi partnerami i zwierzać się ze sposobów, w jaki wykonywał swoją pracę, w obawie, aby mu tego nie zabrano.

– W porządku? – zapytał.

Pokiwałem głową. Najwyraźniej nie miał kłopotów z oddychaniem, ja natomiast czułem, jakby moje płuca przestały działać. On wszelako z gołymi rękami udawał się do krajów, gdzie dekonspiracja była równoznaczna ze śmiercią, toteż ta misja odbicia zakładnika w małej, nadmorskiej wiosce była dla niego jak wieczorna przechadzka po parku.

Wdusił niewidoczny przycisk gdzieś przy szyi i dał się słyszeć cichy szum włączonego akumulatora, który z odległości dwóch kroków brzmiał jak bezgłośny syk.

– No to świetnie – mruknął. – Weź torbę.

Wyjąłem z bagażnika płócienną torbę, po czym zatrzasnąłem kufer i pozamykałem drzwiczki w aucie. W chwilę potem, ubrani na czarno, dotarliśmy do rogu ulicy, gdzie Tony nagle wtopił się w spłachetek cienia i zniknął. Doliczyłem do dziesięciu, jak wcześniej uzgodniliśmy, ukląkłem, po czym ostrożnie, z mocno bijącym sercem przyjrzałem się po raz pierwszy obiektowi, który był naszym celem.

– Nie wstawaj z klęczek – poradził Tony. – Wartownicy prawie nigdy nie patrzą tuż przy ziemi, tylko trochę wyżej.

Miałem przed sobą zarośnięty chwastami ogród z brukowanymi ścieżkami, mroczny i ponury, mimo iż moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności.

– Podejdź do ściany domu z prawej strony – polecił Tony. – Schyl się, głowa niżej. Kiedy dotrzesz na miejsce, stań twarzą do muru, wśród najgłębszych cieni, jakie zdołasz znaleźć.

– W porządku.

Wykonałem polecenie i nikt nie wszczął alarmu, w domu panowała kompletna cisza.

Na ścianie nad sobą, unosząc wzrok, dostrzegłem czarny, nieregularny cień, którego nikt nie mógłby się tam spodziewać. A może raczej nikt z wyjątkiem Tony’ego, który wspinał się po gołej ścianie przy pomocy przyssawek napędzanych akumulatorową pompką próżniową. Tony był w stanie wejść w ten sposób na szczyt wieżowca, a co dopiero na drugie piętro. Dla niego to była pestka.

Mimo to miałem wrażenie, że czekam całą wieczność – serce dudniło mi w piersi.

Na ulicy nikt się nie pojawił, nie było osób cierpiących na bezsenność ani miłośników psów wyprowadzających swoich pupilów na nocny spacer.

Nadmorski kurort w Sussex pogrążył się we śnie i jedynymi, którzy teraz czuwali, byli policjanci, pracownicy Liberty Market i, co także możliwe, porywacze.

Coś delikatnie uderzyło mnie w twarz. Uniosłem rękę, aby to złapać, i zacisnąłem palce na zwisającej w dół czarnej, nylonowej linie.

– Przywiąż torbę na końcu liny i szarpnij dwa razy, to wciągnę ją na górę.

Zrobiłem, co chciał, i po chwili worek zniknął w ciemnościach powyżej.

Czekałem, serce nieomal wyrywało mi się z piersi. I nagle zobaczyłem torbę opuszczającą się powoli; była cięższa. Nie była już pusta. Uniosłem ją na ręce i szarpnąłem dwa razy za linę. Zaraz potem sznur miękko osunął się do moich stóp, ja zaś zacząłem niezdarnie go zwijać, wciąż trzymając w ramionach nieporęczne brzemię.

Nie usłyszałem, jak Tony schodzi na dół. Jego umiejętności były naprawdę zdumiewające. W jednej chwili nie było go, a w następnej stał obok mnie, chowając do kieszonek w swojej uprzęży kilka wcześniej niezbędnych rzeczy, których już teraz nie potrzebował. Sięgnął po linę, którą bez powodzenia próbowałem zwinąć, a on zrobił to w oka mgnieniu. Potem dotknął mego ramienia i obaj opuściliśmy zarośnięty ogród – ja skulony, zgięty wpół i dźwigający pękatą torbę, a Tony zwinnie i miękko, pozbywając się po drodze niewygodnej uprzęży. Gdy znaleźliśmy się w zaułku za rogiem, wyprostowałem się i ująłem torbę za uchwyty, niosąc ją w jednym ręku, jak należało.

49
{"b":"107669","o":1}