Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Masz – powiedział Tony. – Przetrzyj sobie tym twarz. – Podał mi coś wilgotnego i chłodnego, jakby gąbkę, z pomocą której starłem większość czarnej maści z twarzy i zauważyłem, że on robi to samo.

Bezgłośnie dotarliśmy do samochodu.

– Nie trzaskaj drzwiczkami – ostrzegł Tony, kładąc uprząż z przodu na fotelu pasażera. Zamkniemy je później jak należy.

– W porządku.

Ustawiłem torbę na tylnym siedzeniu i usiadłem obok, po czym wydobyłem z niej cenną zawartość – małego chłopca leżącego na plecach z kolanami podciągniętymi pod brodę i zwojami czarnej, nylonowej linki, która opadła mu na nogi. Był pogrążony w głębokim śnie, ale nie nieprzytomny – został lekko odurzony. Rozczochrane, jasnobrązowe kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony, usta miał zalepione kawałkiem plastra. Owinąłem go w koc, który zawsze wożę w samochodzie, i położyłem na tylnym siedzeniu.

– Masz – rzekł Tony, podając mi ponad przednim fotelem buteleczkę i niewielką szmatkę. – To pomoże zmyć klej i plaster.

– To ich robota?

– Moja. Nie mogłem ryzykować, że dzieciak obudzi się i zacznie krzyczeć.

Uruchomił samochód i ruszył płynnie, a ja delikatnie zdarłem plaster i starłem pozostałość kleju z ust dziecka.

– Spał – poinformował mnie Tony. – Ale i tak potraktowałem go leciutko eterem. Nie na tyle, aby stracił przytomność. Jak wygląda?

– Jak odurzony.

– No i dobrze.

Dowiózł nas gładko do miasta, gdzie kazałem czekać Eaglerowi i jego ludziom przy drugim podejrzanym domu, tym z elektronicznym alarmem antywłamaniowym, prawie o kilometr od właściwego celu.

Tony zatrzymał wóz nieopodal budynku, po czym wysiadł, oddalił się i po chwili wrócił z Eaglerem. Na ich widok także wysiadłem z auta i przez chwilę wydawało mi się, że dostrzegłem na twarzy Eaglera błysk rozczarowania.

– Bez obawy – rzuciłem. – Jest w środku, w samochodzie. Eagler nachylił się, a ja delikatnie uchyliłem tylne drzwiczki. Zajrzał do środka, po czym wyprostował się.

– Zawieziemy go natychmiast do matki – powiedziałem. – Ona wskaże nam właściwego lekarza. To musi być ktoś, kogo chłopiec zna.

– Ale…

– Żadnych ale. Nie ma mowy o zabieraniu go na posterunek pełen gwaru, obcych osób i napiętej atmosfery. Umowa była jasna – my przejmujemy chłopca, pan zgarnia porywaczy. Chcielibyśmy także, aby przygotował pan nieco inną „oficjalną” wersję wydarzeń. Wolelibyśmy, aby na łamach prasy nie pojawiły się nasze nazwiska czy choćby drobna wzmianka o Liberty Market. Jesteśmy użyteczni dopóty, dopóki nikt o nas nie wie, ani opinia publiczna, ani tym bardziej potencjalni porywacze.

– W porządku – mruknął, przystając, aczkolwiek niechętnie, na moje żądanie. – Dotrzymam warunków umowy. Dokąd mamy teraz jechać?

Tony wszystko mu wyjaśnił.

– Zostawiłem tam pojemnik z gazem łzawiącym – powiedział z uśmiechem.

– Wziąłem go na wszelki wypadek, ale okazało się, że nie jest mi potrzebny. Jest podłączony do zegarowego wyzwalacza. – Sprawdził, która godzina. – Powinien wybuchnąć dokładnie za siedem minut. Pojemnik jest na tyle duży, aby gaz wypełnił nieomal cały dom, jeśli więc poczeka pan jeszcze pięć, dziesięć minut, powinien pan mieć mocno ułatwione zadanie. Do tego czasu w budynku będzie już można oddychać, ale porywaczom wciąż będą łzawić oczy… to znaczy, o ile do tej pory sami nie wyskoczą na zewnątrz.

Eagler słuchał tego wszystkiego z enigmatycznym wyrazem twarzy, nie potępiał, ale i nie pochwalał tego, co zrobił Tony Vine.

– Dzieciak był na najwyższym piętrze – rzekł Tony. – Miał na sobie szelki, takie jakie zakłada się malcom w wózeczkach. I był nimi przywiązany do łóżka. Odciąłem tylko paski, resztę zabrałem. Wciąż ma to na sobie. Ach, brakuje tam też kilku desek w podłodze. Niech pańscy ludzie uważają, żeby nie wpaść do dziury. Bóg jeden wie, jak tam jest głęboko. – Sięgnął do samochodu i wyjął ze schowka na rękawiczki pięć kaset. – Proszę je przesłuchać. I puścić naszym przyjaciołom, kiedy już pan ich zgarnie. Nikt się nie przyzna, skąd pochodzą. Podsłuchiwanie cudzych rozmów nie przystoi dżentelmenom. Andrew i ja nigdy wcześniej nie widzieliśmy tych taśm.

Eagler wziął kasety, miał lekko rozbawioną minę.

– I to chyba byłoby na tyle – rzekł Tony. – Pomyślnych łowów. Wskoczył za kierownicę, a ja, zanim usiadłem na siedzeniu z tyłu, zwróciłem się do Eaglera:

– Szef porywaczy ma się z nimi skontaktować jutro lub pojutrze. Nie sądzę, aby zjawił się osobiście… ale może zatelefonować… o ile wieści nie rozejdą się zbyt szybko.

Gdy wsiadłem do auta, Eagler rzucił tylko: – Dziękuję.

– I nawzajem – odparłem. – Gdyby nie pan, nie dalibyśmy rady. Jest pan niesamowity.

Tony uruchomił samochód, pomachał do Eaglera, który zatrzasnął tylne drzwiczki, po czym wolno, niespiesznie wyjechaliśmy na drogę, kierując się w przeciwną stronę niż ta, gdzie znajdował się dom porywaczy; z każdą chwilą zagrożenie słabło coraz bardziej.

– Uff – mruknął w końcu Tony. – Muszę przyznać, że całkiem nieźle nam poszło, udana akcja, nie ma co.

– Fantastycznie – przyznałem – ale jeśli będziesz pokonywał zakręty przy tej prędkości, Dominic zaraz stoczy się z siedzenia.

Tony obejrzał się przez ramię na dziecko owinięte w koc i postanowił zatrzymać na chwilę wóz, aby dokonać pewnych niezbędnych czynności, w tym usunięcia resztek czarnej maści z naszych twarzy oraz schowania sprzętu do bagażnika. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, Dominic leżał na moim podołku z głową opartą o moje ramię i odruchowo tulił do siebie pluszowego misia, którego wyjąłem z walizki z jego rzeczami. Od czasu do czasu to otwierał, to zamykał oczy, ale się nie budził. Zastanawiałem się przez chwilę, czy i jemu, jak Alessi, podawano proszki nasenne, w końcu jednak uznałem, że był po prostu śpiący, jak to dziecko, a pod koniec podróży nagle ni stąd, ni zowąd otworzył szeroko oczy i spojrzał na mnie.

– Cześć, Dominicu – powiedziałem. Tony obejrzał się przez ramię. – Obudził się?

– Tak.

– To dobrze.

Uznałem jego komentarz za przejaw zadowolenia, że pacjent przeżył podaną mu narkozę. Dominic przerzucił wzrok na Tony’ego, a potem na mnie.

– Zabieramy cię do twojej matki – oznajmiłem.

– Powiedz raczej „do mamusi” – podsunął Tony. Dominic wpatrywał się we mnie, nawet nie mrugając.

– Zabieramy cię do domu – rzekłem. – Tu masz swego misia. Niedługo znów będziesz z mamusią.

Zero reakcji. Dominic wciąż tylko patrzył.

– Jesteś już bezpieczny. Nikt cię nie skrzywdzi. Zabieramy cię do domu, do mamusi.

Dziecko patrzyło bez słowa.

– Gadatliwy szkrab – mruknął Tony.

– Jest przerażony i zszokowany.

– No tak. Biedny malec.

Dominic miał na sobie czerwone kąpielówki, te same, w których był, kiedy go uprowadzono. Porywacze dorzucili do tego niebieski sweterek, ale o bucikach czy skarpetkach już nie pomyśleli. Był zimny w dotyku, kiedy wyjmowałem go z torby, ale owinięty w koc szybko się ogrzał i wyraźnie czułem jego ciepło.

– Wieziemy cię do domu – powiedziałem.

Nie odpowiedział, ale w jakieś pięć minut później wyprostował się i zaczął wyglądać przez okno. Po chwili przeniósł wzrok na mnie i rozluźniwszy się powoli, znów się do mnie przytulił.

– Jesteśmy prawie na miejscu – rzekł Tony. – Co robimy? Dochodzi czwarta. Jeżeli wyrwiemy ją z łóżka o tej bezbożnej godzinie, jak nic dostanie szoku i jeszcze nam zemdleje.

– Może nie śpi – zauważyłem.

– No tak – przyznał. – Martwi się o małego. Może i masz rację. Dobra, już dojechaliśmy.

Minąwszy bramę, wjechał na teren posiadłości Nerritych, pod oponami auta zachrzęścił żwir. Tony zatrzymał wóz przed frontowymi drzwiami, wysiadł i nadusił dzwonek.

Na górze zapaliło się światło i po dłuższej chwili drzwi frontowe, zabezpieczone łańcuchem, uchyliły się nieznacznie.

– Kto tam? – usłyszałem głos Johna Nerrity’ego. – Czego tu chcecie, u licha? Nie wiecie, która jest godzina?

50
{"b":"107669","o":1}