Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czas płynął. Wysoko w górze przelatywały samoloty, pojawiło się także kilka ciekawskich ptaków, zdziwionych zapewne obecnością obcego na ich terenie. Usiadłem, skądinąd całkiem wygodnie, usiłując przygotować się psychicznie na ewentualność, że być może przyjdzie mi tu spędzić trochę czasu.

Zaczęło padać.

Drzewo nie zapewniało dobrej osłony, ale niezbyt się tym przejmowałem. Drobne krople spadające pomiędzy usychającymi liśćmi zraszały moją skórę, chłodząc ją i zwilżając zarazem. Nigdy dotąd nie miałem okazji być nago na deszczu. Uniosłem głowę i otworzyłem usta, spijając łapczywie każdą wpadającą do nich kroplę. Jakiś czas później deszcz ustał i zrobiło się ciemno. Mam przed sobą całą noc, pomyślałem chłodno.

No dobrze. Cała noc. Niech będzie. Staw temu czoło. Przyjmij to. Pogódź się z tym. To nie takie trudne.

Byłem zdrowy, silny i miałem wrodzoną wytrzymałość, której nigdy dotąd nie zdarzyło mi się przetestować w warunkach ekstremalnych. Ręce były skute luźno i jakoś mogłem z tym wytrzymać. Mogłem również przesiedzieć na ziemi wiele godzin, nie czując większego dyskomfortu. I jak przypuszczałem, to mnie właśnie czekało.

Najbardziej dotkliwy był chłód i próbowałem udawać przed sobą, że go nie odczuwam – a także głód, pragnienie miłej, ciepłej kolacji, które pojawiło się we mnie z nadejściem nocy.

Usiłowałem raz po raz pocierać energicznie krawędzią kajdanek o drzewo, aby sprawdzić, czy tym sposobem udałoby mi się je przepiłować. W efekcie tylko naruszyłem korę w kilku miejscach i pozdzierałem skórę na przegubach. Pień, choć niezbyt gruby, okazał się wyjątkowo twardy i nieustępliwy.

Kilkakrotnie zapadałem w głęboką drzemkę, a raz nawet przewróciłem się na bok, by obudzić się z nosem w stercie mokrych liści i z obolałymi, zdrętwiałymi ramionami. Usiłowałem znaleźć dla siebie lepszą, wygodniejszą pozycję do leżenia, ale najbardziej optymalna była niestety pozycja siedząca.

Gdy tak czekałem, drżąc z zimna, na nadejście świtu, po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się, czy mój przeciwnik nie zamierza po prostu pozostawić mnie tutaj, abym umarł z głodu, pragnienia i wychłodzenia.

Nie zabił mnie w hotelu. Gdyby zamierzał to zrobić, mógł przecież wstrzyknąć mi śmiertelną dawkę środka, którym mnie odurzył. Równie dobrze mógł wynieść zawinięte w dywan zwłoki, a jednak poprzestał tylko na pozbawieniu mnie przytomności. Jeżeli jednak chciał się mnie pozbyć, dlaczego wciąż utrzymywał mnie przy życiu?

A może… chodziło mu o zemstę. W tej sytuacji sprawa przedstawiałaby się całkiem inaczej.

Z przekonaniem w głosie powiedziałem Kentowi Wagnerowi, że Giuseppe-Peter nie byłby w stanie zabić żadnej ze swych ofiar powoli; tak aby zadać jej jak najwięcej bólu… ale może zwyczajnie się pomyliłem?

Cóż, powiedziałem sobie w duchu, poczekamy – zobaczymy.

Nadszedł dzień. Szary dzień, chmury wisiały nisko, zwiastując wyjątkowo kiepską pogodę.

A co z Verdim? – pomyślałem. Nie miałbym nic przeciwko odrobinie muzyki poważnej. Verdi… Giuseppe Verdi.

Ach, tak. Giuseppe. Dopiero teraz zrozumiałem.

Peter to jego włoskie imię – Pietro – tyle że po angielsku.

Nie miałbym też nic przeciwko filiżance kawy, stwierdziłem.

Przydałoby się zadzwonić po obsługę hotelową.

Dla ofiary porwania najtrudniejsze są pierwsze dwadzieścia cztery godziny od chwili uprowadzenia: podręcznik Liberty Market, rozdział pierwszy. Z mojego własnego, osobistego punktu widzenia, szczerze w to wątpiłem.

Gdy słońce stało już wysoko, choć szczelnie zakryte chmurami, zjawił się, aby sprawdzić, jak sobie radzę. Nie usłyszałem, jak się zbliża, ale nagle pojawił się tuż za mną, wyłaniając się zza jednej z kęp lauru – Giuseppe-Peter-Pietro Goldoni w brązowej, skórzanej kurtce, ze złotymi sprzączkami przy mankietach. Miałem wrażenie, jakbym znał go od wieków, a jednak był mi kompletnie obcy. W jego oczach kryła się dziwna bezwzględność, cicha, złowroga brutalność i subtelna arogancja. Widać było wyraźnie, że jest dumny, iż udało mu się mnie podejść i porwać, a mnie na jego widok po plecach przebiegły lodowate ciarki.

Zatrzymał się na wprost mnie i spojrzał w dół.

– Nazywasz się Andrew Douglas – powiedział po angielsku. Mówił z silnym akcentem i jak wszyscy Włosi miał trudności z wymową niektórych sylab, ale dało się go zrozumieć.

Spojrzałem mu prosto w oczy, ale nie powiedziałem ani słowa.

Bez nadmiernej ekscytacji, lecz ze skupieniem odwzajemnił moje spojrzenie i odniosłem wrażenie, że odczuwa względem mnie to samo, co ja względem jego. Zawodową ciekawość.

– Nagrasz mi się na taśmie – powiedział w końcu.

– Dobrze.

Zdziwił się, że tak łatwo przystałem na jego żądanie, najwyraźniej nie tego oczekiwał.

– Nie pytasz… kim jestem?

Odparłem: – Jesteś człowiekiem, który uprowadził mnie z hotelu.

– A jak się nazywam? – zapytał.

– Nie wiem – odrzekłem.

– Mam na imię Peter – powiedział z dumą.

– Peter… – Uniosłem głowę i otaksowałem go spojrzeniem. – Dlaczego ja tu jestem?

– Aby nagrać taśmę.

Rzucił mi posępne spojrzenie i odszedł, jego głowa odcinała się wyraźnie na tle ciemnego nieba, rysy twarzy wydawały się tym bardziej znajome, że to przecież ja sporządziłem jego portret pamięciowy. Był wyjątkowo udany, jak stwierdziłem. Może tylko niewłaściwie uchwyciłem linię brwi, jego były prostsze na końcach.

Nie było go chyba z godzinę, a kiedy wrócił, przez ramię miał przerzuconą brązową torbę podróżną. Torba wyglądała na skórzaną i miała złote sprzączki. Wszystko w najlepszym gatunku.

Wyjął z kieszeni kurtki kartkę papieru, rozłożył ją i podsunął w moją stronę, abym mógł zobaczyć, co na niej napisano.

– To masz przeczytać – powiedział.

Przeczytałem wiadomość napisaną drukowanymi literami – nie przez Giuseppe-Petera, lecz przez kogoś innego, najprawdopodobniej z pochodzenia Amerykanina. Treść była następująca:

JESTEM ANDREW DOUGLAS. TAJNIAK. WY, MENDY Z JOCKEY CLUB, SŁUCHAJCIE UWAŻNIE. MACIE PRZESŁAĆ DZIESIĘĆ MILIONÓW FUNTÓW, TAK JAK KAZALIŚMY. POTWIERDZONY CZEK MA BYĆ GOTOWY NA WTOREK. PRZEŚLIJCIE GO NA NUMER KONTA ZL327/42805 CREDIT HELVETIA W ZURYCHU. JAK CZEK PRZEJDZIE, FREEMANTLE WRÓCI DO DOMU ZE WSZYSTKIMI PALCAMI. A WTEDY UWAŻAJCIE. JAK WCIĄGNIECIE DO POMOCY GLINIARZY, ZGINĘ. A JAK WSZYSTKO BĘDZIE W PORZĄDKU I KASA TRAFI NA MIEJSCE, POWIADOMIĄ WAS, GDZIE MOŻECIE MNIE ZNALEŹĆ. JEŻELI KTOŚ SPRÓBUJE ZŁAMAĆ UKŁAD JUŻ PO WYPUSZCZENIU FREEMANTLE’A, ZABIJĄ MNIE.

Włożył kartkę do kieszeni kurtki i zaczął wyciągać z torby podróżny magnetofon kasetowy.

– Nie przeczytam tego – powiedziałem spokojnym, zrównoważonym tonem.

Znieruchomiał nagle. – Nie masz wyboru. Jeżeli tego nie przeczytasz, zabiję cię.

Nie powiedziałem ani słowa i tylko na niego patrzyłem, bez wrogości czy choćby cienia gniewu. Nie chciałem, by potraktował to jako wyzwanie.

– Zabiję cię – powtórzył, a ja pomyślałem: owszem, może i tak, ale na pewno nie za to.

– To jest źle napisane – odparłem. – Sam poradziłbyś sobie z tym znacznie lepiej.

Wrzucił magnetofon z powrotem do skórzanej torby.

– Chcesz powiedzieć – rzucił z niedowierzaniem w głosie – że nie przeczytasz tego z powodu stylu, w jakim zostało napisane?

– Tak – odparłem. – Chodzi przede wszystkim o styl. Odwrócił się do mnie plecami i zastanowił przez chwilę. W końcu znów odwrócił się w moją stronę.

– Zmienię niektóre słowa – powiedział. – Ale przeczytasz tylko to, co ci każę. Zrozumiano? Żadnych… – szukał w myślach odpowiednich słów, aż w końcu dodał po włosku -…żadnych tajnych słów. Żadnych umówionych haseł.

Uznałem, że jeśli zmuszę go, aby mówił po angielsku, zyskam nad nim niewielką, ale mimo wszystko przewagę, toteż rzekłem:

– Co powiedziałeś? Nie zrozumiałem.

Nieznacznie przymrużył powieki. – Mówisz po hiszpańsku. Ta pokojówka w hotelu wzięła cię za Hiszpana. Uważam, że mówisz także po włosku.

– Bardzo słabo.

68
{"b":"107669","o":1}