Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie ulegało wątpliwości, że nie wiedziała, iż to jej syn uprowadził Alessię, a teraz Freemantłe’a. Nie była aż tak sprytna. Wiedziała jednak, że to ja prowadziłem negocjacje w sprawie uwolnienia Alessi, Paolo Cenci powiedział jej o tym przy piątkowym śniadaniu. Bóg jeden wie, o czym jeszcze jej naopowiadał. Może powiedział również o Dominicu, to by było całkiem logiczne.

I wydawało się całkiem prawdopodobne. Wielu ludzi nie rozumiało, dlaczego Liberty Market zależy na utrzymaniu swej działalności w sekrecie, i nie widziało nic złego w rozmawianiu na temat naszej firmy.

Osobiście odwiozłem Beatrice do Waszyngtonu, a ona tyle mówiła, bez końca. Usta jej się nie zamykały. Ple, ple, ple. Jesteśmy w Waszyngtonie z państwem Cenci… pamiętasz Alessię, tę dziewczynę, którą uprowadzono? Jest z nią młody mężczyzna, ten, co przyjechał do Włoch, aby sprowadzić ją z powrotem do domu całą i zdrową… a Paolo Cenci opowiedział nam, jak ten mężczyzna ocalił w Anglii pewnego małego chłopca, Dominica… Alessia też tam była… ple, ple, ple.

Podniosłem się z kanapy w hallu, podszedłem do recepcji i powiedziałem, że się wyprowadzam – poprosiłem o przygotowanie rachunku. Po czym raz jeszcze zadzwoniłem do Kenta Wagnera, który powiedział, że złapałem go dosłownie w ostatniej chwili, właśnie opuszczał przyjęcie.

– Zepsułeś mi cały dzień, nie ma co – poskarżył się, choć bez większego przekonania w głosie. – Przypomniałeś sobie coś jeszcze?

Odparłem, że wynoszę się z hotelu Sherryatt, i wyjaśniłem dlaczego.

– O Jezu – mruknął. – Przyjedź prosto na posterunek, ukryję cię w miejscu, gdzie Goldoni na pewno cię nie znajdzie. W obecnej chwili lepiej z góry zakładać, że on jednak wie o twoim istnieniu.

– Tak będzie bezpieczniej – przyznałem. – Już jadę.

W recepcji powiedziano mi, że rachunek będzie czekał na mnie, gdy zjadę na dół z bagażami. Dwadzieścia minut jeszcze nie minęło, ale kiedy wysiadłem z windy, ujrzałem pokojówkę pchającą przed sobą wózek i zmierzającą w głąb korytarza.

Otworzyłem drzwi kluczem i wszedłem do środka.

Było tam trzech mężczyzn w furażerkach i białych kombinezonach z logo firmy Dywanex na piersiach i plecach; przestawili większość mebli pod ściany i na środku pokoju rozwinęli duży dywan o orientalnym wzorze.

– Co to… – zacząłem. I pomyślałem: jest niedziela. Odwróciłem się na pięcie, aby wybiec z pokoju, ale za późno.

Czwarty mężczyzna z Dywanexu stanął w progu, zastępując mi drogę.

Ruszył w moją stronę, wyciągając obie ręce do przodu, i pchnął mnie z całej siły w głąb pokoju.

Spojrzałem mu w oczy… i natychmiast go poznałem.

W mojej głowie rozpętała się istna gonitwa myśli.

Pomyślałem: już po mnie.

Pomyślałem: już nie żyję.

Pomyślałem: a przecież powinienem był wygrać tę grę. Sądziłem, że wyjdę z niej zwycięsko. Myślałem, że go odnajdę, policja go aresztuje i raz na zawsze przerwie jego plugawy proceder; nawet przez myśl mi nie przeszło, że może stać się inaczej.

Pomyślałem: głupiec ze mnie. Przegrałem. Sądziłem, że wygram, jak Brunelleschi… ale zagrożenie… jednak mnie pokonało.

Wszystko działo się błyskawicznie i wydawało się rozmyte jak na filmie rozgrywającym się w przyspieszonym tempie. Ktoś zarzucił mi na głowę płócienny worek, przestałem widzieć cokolwiek. Ktoś inny podstawił mi nogę, a silne ręce przyszpiliły mnie do podłogi. Poczułem ostre ukłucie w udo, jak użądlenie osy. Poczułem jeszcze, że ktoś mnie obraca, wielokrotnie, raz za razem, i zdałem sobie sprawę, że jestem zawijany w dywan, jak nieboszczyk w starym, tandetnym kryminale.

I to była ostatnia myśl, jaka pojawiła się w mojej głowie; potem bardzo długo nie było już nic.

Obudziłem się na świeżym powietrzu, skostniały i zmarznięty.

Ulżyło mi, że w ogóle się obudziłem, ale poza tym moje położenie było dość opłakane. Po pierwsze, nie miałem nic na sobie.

Chrzanić to, pomyślałem gniewnie. Ten sam numer, facet działa schematycznie. Tak samo jak w przypadku Alessi. Byłem święcie przekonany, że w obecnej chwili Morgan Freemantle też był goły jak święty turecki.

W nieoficjalnym podręczniku wręczanym każdemu nowemu pracownikowi Liberty Market jest o tym wyraźnie napisane: „w celu natychmiastowego i efektywnego zdominowania oraz psychicznego złamania uprowadzonej ofiary porywacze pozbawiają ją zwykle całego ubrania”.

Dominic był ubrany, prócz spodenek miał na sobie nawet sweterek. Ale Dominic był za mały, aby nagość mogła go w jakimkolwiek stopniu upokorzyć. To nie miało sensu.Jedyne, co mogłem uczynić, to myśleć o sobie, jakbym był w pełni ubrany. Siedziałem na ziemi, grunt wokół mnie zasłany był opadłymi liśćmi. Opierałem się o drzewo, z którego gałęzi musiała spaść większość wspomnianych liści: niewielkie drzewo o gładkim, twardym pniu grubości góra dziesięciu centymetrów.

Widoczność miałem ograniczoną ze wszystkich stron, drzewo otoczone było gęstwą wiecznie zielonych krzewów, głównie laurów, co uświadomiłem sobie z pewną dozą ironii. Znajdowałem się na niewielkiej polance, a do towarzystwa miałem jeszcze tylko jedno równie młode drzewko. Chyba to były buki.

Największy i najbardziej palący problem polegał na tym, że nie mogłem oddalić się od drzewa z uwagi na coś, co przypominało kajdanki, a co opasywało moje nadgarstki po przeciwnej stronie pnia, za moimi plecami.

Na polance było cicho, z oddali zaś dobiegały mocno stłumione odgłosy miasta. Gdziekolwiek się znajdowałem, nie wywieźli mnie zbyt daleko. Na pewno nie tak daleko jak do Laurel. Byłem może ze dwa kilometry od centrum, pewnie gdzieś na przedmieściu.

Otworzyłem usta i zacząłem krzyczeć: – Ratunku! – na całe gardło. Powtórzyłem to słowo wielokrotnie. Bez powodzenia.

Niebo, tak błękitne w tygodniu wyścigów, było teraz zachmurzone, szare i posępne jak moje myśli.

Nie wiedziałem, która może być godzina. Macając się po przegubach, zorientowałem się, że nie mam zegarka.

Mogłem wstać.

Wstałem.

Mogłem uklęknąć; nie pokusiłem się, by to zrobić. Mogłem obejść drzewo dookoła.

Zrobiłem to. Otaczające mnie krzewy wyglądały ze wszystkich stron jednakowo.

Gałęzie drzewa rozpościerały się tuż nad moją głową, niezbyt grube, twarde konary zakończone mniejszymi gałązkami. Z niektórych z nich wciąż jeszcze zwieszały się zbrązowiałe liście. Próbowałem je strząsnąć, ale mimo iż się zakołysały, uparcie trwały na swoich miejscach.

Ponownie usiadłem, a wówczas zaczęły przychodzić mi do głowy same nieprzyjemne myśli, wśród nich ta, że w Liberty Market nigdy nie zapomną mi tego, co mnie spotkało – o ile w ogóle zdołam ocalić skórę i wrócę do firmy.

Dałem się porwać… cóż za głupota.

Co za wstyd…

Sięgnąłem myślami wstecz. Gdyby udało mi się wcześniej skontaktować z Pucinellim, wcześniej dowiedziałbym się prawdy o czarnej owcy rodziny Goldoni, a tym samym ekipa Dywanexu po przybyciu do hotelu, gdzie mieszkałem, pocałowałaby klamkę, bo już dawno by mnie tam nie było.

Gdybym nie wrócił na górę, po swoje rzeczy…

Gdyby, gdyby, gdyby…

Przypomniałem sobie oblicze Giuseppe-Petera-Pietro Goldoniego, wyłaniającego się zza drzwi mojej sypialni: pełne napięcia i determinacji, jak u żołnierza podczas wykonywania zadania – pod względem szybkości i efektywności działania przywodził mi na myśl Tony’ego Vine. To właśnie on osobiście porwał Dominica z plaży i w masce na twarzy kierował uprowadzeniem Alessi. Można się było domyślać, że to również on w przebraniu szofera zjawił się w hotelu, by zabrać stamtąd Morgana Freemantle’a, jak gdyby bezpośredni udział w akcji dawał mu taką samą satysfakcję, co zyskiwane dzięki porwaniom pieniądze z okupu.

Czy gdybym zdołał zrozumieć jego motywy, byłoby mi w obecnej sytuacji łatwiej? Nigdy dotąd nie prowadziłem negocjacji z porywaczami bezpośrednio – zawsze przez osoby trzecie. To również jedna z podstawowych zasad naszej firmy. Niestety w obecnej sytuacji trudno byłoby mi raczej trzymać się zawodowych reguł.

67
{"b":"107669","o":1}