Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Za każdym razem to właśnie Traventi odbierał płaszcz, lecz sama peleryna jako trop okazywała się niezbyt użyteczna. Były to tanie, cienkie płaszcze sprzedawane w całym kraju w formie niewielkich, poręcznych pakuneczków, użytecznych na wypadek nagłej ulewy. W ręce carabinieri trafiły jak dotąd cztery takie peleryny odebrane z restauracji, jedna wzięta z lotniska i jedna z dworca autobusowego. Wszystkie były nowe, świeżo wyjęte z opakowania, pachnące środkami chemicznymi, których użyto do ich produkcji.

Wiadomości były nagrane na taśmie. Były to zwykłe kasety sprzedawane w każdym kiosku. Zero odcisków palców na czymkolwiek. Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, jak musiałem przyznać, z pełnym profesjonalizmem.

Każda z taśm zawierała dowód, że Alessia żyje. Na każdej z taśm zamieszczono pogróżki. A także odpowiedź na ostatnią ofertę Traventiego. Doradziłem mu, żeby na początek zaproponował porywaczom jedynie dwieście tysięcy, która to suma została potraktowana przez NIEGO z wściekłością, nieważne, szczerą czy udawaną. Powoli, poprzez trudne i zaciekłe negocjacje dążono do kompromisu pomiędzy możliwościami płatniczymi Cenciego a żądaniami porywaczy, aż w końcu okup osiągnął dostateczną wysokość, aby ON uznał, iż opłaca mu się go odebrać, nie rujnując przy tym ojca ofiary finansowo. Obie strony uznały, że choć nie są w pełni zadowolone, obecny stan rzeczy jednak im odpowiada, i przystały na wysokość oferowanej kwoty.

Pieniądze zostały zebrane we włoskiej walucie, używanych banknotach, spiętych zwykłymi gumkami w paczki i umieszczonych w walizce. Po przekazaniu okupu Alessia Cenci miała zostać uwolniona.

Po przekazaniu okupu… na miły Bóg!

Przydrożna restauracja znajdowała się w tej samej odległości od Bolonii, co Villa Francese, która wznosiła się w całym swym przepychu, ozdobiona dumnymi wieżyczkami, na południowym stoku niewielkiego wiejskiego wzgórza. W dzień na drodze panował spory ruch, lecz o czwartej nad ranem wnętrze naszego auta z rzadka tylko omiatał blask reflektorów pojazdów nadjeżdżających z przeciwka. Cenci siedział obok mnie pogrążony w posępnym milczeniu, nie spuszczał oka z szosy, myślami zaś błądził Bóg wie gdzie.

Ricardo na swoim skuterze dotarł na parking przed nami, choć miał przecież do pokonania znacznie dłuższą drogę. Był równie jak brat opanowany i inteligentny, ale teraz w jego oczach płonęły iskierki gniewu, wywołane postrzeleniem Lorenza, mięśnie szczęk miał napięte, podbródek podniesiony, usta mocno zaciśnięte, każdy mięsień jego ciała aż rwał się do walki.

Podszedł do naszego samochodu, gdy wjechaliśmy na parking, i wsiadł na tylne siedzenie.

– Łajdacy – wycedził z przejęciem. – Tato twierdzi, że Lorenzo jest w stanie krytycznym.

Mówił po włosku, ale wyraźnie, jak cała jego rodzina, więc prawie nie miałem kłopotu ze zrozumieniem.

Paolo Cenci wykonał obiema dłońmi gest zniecierpliwienia, nie zamierzał zawracać sobie głowy dzieckiem kogoś innego. – Jak brzmi wiadomość? – spytał.

– Ma pan zostać tutaj, przy telefonie. Kazał mi pana sprowadzić, aby sam mógł z panem pomówić. Żadnych negocjatorów, zaznaczył. Wydawał się mocno zagniewany, nieomal wściekły.

– Czy to był ten sam człowiek? – zapytałem.

– Chyba tak. Słyszałem jego głos na taśmie, ale nigdy dotąd z nim nie rozmawiałem. Zawsze tylko tato z nim mówił. Do wczoraj nie chciał rozmawiać z nikim innym oprócz taty, ale powiedziałem mu, że tato jest w szpitalu z Lorenzo i zostanie tam do rana. Za długo, stwierdził. Musiałem więc odebrać wiadomość sam. Powiedział, że ma pan przybyć tu bez towarzystwa, panie Cenci. Zagroził, że jeśli zjawi się pan w asyście carabinieri, nigdy więcej nie zobaczy Alessi. Nie oddadzą panu nawet jej ciała.

Cenci wyraźnie zadrżał.

– Zostanę w samochodzie – powiedziałem. – I ani na chwilę nie zdejmę czapki. Bez obawy. Oni to kupią.

– Pójdę z panem – zaproponował Ricardo.

– Nie – pokręciłem głową. – Mogliby wziąć cię za jednego z carabinieri. Lepiej zostań tu ze mną. – Odwróciłem się do Cenciego. – Zaczekamy tutaj. Czy ma pan przy sobie jakieś gettoni, na wypadek gdyby zażądał, aby pan do niego oddzwonił?

Zaczął gmerać bez przekonania w kieszeni, a Ricardo i ja daliśmy mu kilka żetonów, po czym otworzył drzwiczki i wysiadł. Przez chwilę stał na parkingu, sprawiając wrażenie mocno zdenerwowanego.

– Telefony są koło restauracji – rzekł Ricardo. – W holu, tuż przy wejściu na salę. Często stamtąd dzwoniłem.

Cenci pokiwał głową, przewalczając w sobie trwogę, i wolnym, lecz dość pewnym krokiem pomaszerował ku wejściu.

– Sądzi pan, że ktoś może obserwować? – spytał Ricardo.

– Nie wiem. Ale nie możemy podejmować żadnego ryzyka.

Użyłem włoskiego słowa oznaczającego nie ryzyko, lecz zagrożenie, ale i tak mnie zrozumiał i pokiwał głową. Już trzeci raz miałem okazję pracować we Włoszech. Za każdym razem coraz lepiej mówiłem po włosku – i coraz więcej rozumiałem. Czekaliśmy długo, prawie nie rozmawiając. Czekaliśmy tak długo, że zacząłem obawiać się, iż do Cenciego nikt w ogóle nie zadzwoni, a ta wiadomość była jedynie formą okrutnej zemsty lub, jeszcze gorzej, sprytnym fortelem mającym na celu wywabienie go z domu, a w tym czasie wydarzy się tam coś strasznego. Moje serce zaczęło bić nieco szybciej. Starsza siostra Alessi, Ilaria, i Luiza, siostra Paola Cenciego, spały w swoich pokojach na piętrze rezydencji.

Może powinienem był tam zostać… ale Cenci nie mógł przecież sam prowadzić wozu. Nie był w stanie. Może powinienem był obudzić jego ogrodnika z wioski, który czasami, gdy kierowca miał wolne, pełnił funkcję rezerwowego szofera… Może, może.

Niebo zaczęło już jaśnieć, wstawał świt, kiedy w końcu wrócił. Szedł chwiejnym krokiem, a jego twarz przepełniało przeraźliwe napięcie. Sięgnąłem ręką i otworzyłem dla niego drzwiczki od środka, on zaś natychmiast ciężko osunął się na fotel pasażera.

– Zadzwonił dwa razy – rzekł po włosku, impulsywnie. – Za pierwszym razem kazał mi czekać. Czekałem więc… – Przerwał i przełknął ślinę. Po chwili podjął swój wywód, siląc się na nieco spokojniejszy ton: – Czekałem długo. Godzinę. Może nawet dłużej. Wreszcie zadzwonił. Powiedział, że Alessia żyje, ale cena wzrosła. Powiedział, że muszę mu zapłacić dwa miliardy lirów i mam je zebrać w ciągu dwóch dni.

Umilkł, w jego głosie wyraźnie brzmiała rozpacz. Dwa miliardy lirów to blisko milion funtów.

– Co jeszcze powiedział? – spytałem.

– Ostrzegł, że jeżeli ktokolwiek powie carabinieri o nowych żądaniach, Alessia natychmiast zginie. – Nagle przypomniał sobie, że wraz z nami jest w samochodzie Ricardo, i odwrócił się ku niemu, zaniepokojony: – Nie mów nikomu o tym spotkaniu. Przysięgnij mi, Ricardo. Na swoją duszę.

Ricardo z poważną miną przyrzekł, że będzie milczał jak grób. Powiedział, że pojedzie teraz do szpitala, spotka się z rodzicami i dowie się, co z Lorenzo, po czym, zapewniwszy raz jeszcze o swojej dyskrecji, wsiadł na skuter i odjechał.

Uruchomiłem silnik i wyprowadziłem samochód z parkingu.

Cenci rzekł cicho: – Nie uda mi się zebrać takiej sumy. To zbyt wiele.

– No cóż – rzekłem – w końcu odzyska pan pieniądze, które były w walizce. O ile szczęście dopisze. To oznacza, że potrzeba panu jeszcze tylko… hmm… siedemset milionów lirów.

Trzysta tysięcy funtów. Gdy wypowiedzieć to dostatecznie szybko, nie wydaje się zbyt wielką kwotą.

– Ale… w ciągu dwóch dni…

– Banki udzielą panu pożyczki. Ma pan przecież spory kapitał. Nie odpowiedział. Nie ulegało wątpliwości, że druga taka operacja, zgromadzenie takiej sumy w używanych banknotach w niedługim czasie, okaże się o wiele bardziej kłopotliwa. Dużo większa kwota w dużo krótszym czasie. W bankach jednak z pewnością przeczytają poranne gazety – a gromadzenie pieniędzy na okup było procedurą dobrze im znaną.

– Co ma pan zrobić, kiedy już zgromadzi pełną sumę? – zapytałem.

6
{"b":"107669","o":1}