Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Skąd wiedzieli, że przyjedzie właśnie tutaj? – spytał Eagler.

– Porywacze obserwują – odparłem. – Mają obsesję na tym punkcie. Co by pan zrobił, widząc Mirandę pakującą do samochodu walizki i leżak plażowy, zapinającą Dominicowi pasy i odjeżdżającą spod domu, machając na pożegnanie?

– Hmm.

– Pojechałby pan za nią – dodałem.

– Chyba tak.

– Za Mirandą w jej nowym, pięknym, czerwonym aucie, jadącą z umiarkowaną prędkością, jak to czynią matki, gdy wiozą z tyłu dziecko.

– To prawda. – Drgnął gwałtownie. – Ale do rzeczy. Następna grupa to domy stojące co najmniej o jedną ulicę od wody, ostatnią zaś stanowią domy znajdujące się dużo dalej w głębi lądu, ale mimo wszystko w wioskach na wybrzeżu. Tak właściwie… – przerwał, a na jego twarzy odmalowało się powątpiewanie – cały obszar Sussex to jeden wielki letniskowy kurort.

– Spróbujemy z tym, co mamy – odparłem.

– Mam kilku niezłych ludzi – zasugerował Eagler. – Może mogliby pomóc…

Pokręciłem głową. – Mogliby przez przypadek, słysząc płacz dziecka, zacząć wypytywać któregoś z porywaczy. Taki przypadek miał już kiedyś miejsce. Porywacz wszystkiemu zaprzeczył, a w tydzień później na pustkowiu znaleziono zwłoki malca. To się wydarzyło we Włoszech. Policja w końcu schwytała bandytów, a ci wyznali, że wpadli w panikę, kiedy zorientowali się, że policja zaczęła węszyć w pobliżu ich kryjówki.

Eagler potarł nos kciukiem i palcem wskazującym. – W porządku

– mruknął. – Zrobimy to po waszemu. – Spojrzał na mnie z ukosa.

– Ale szczerze mówiąc, nie bardzo wierzę, że wam się uda…

Tony w hotelu także nie tryskał optymizmem. Zerknął badawczo na pierwsze jedenaście adresów i powiedział, że najpierw zlokalizuje je z lądu, a następnie podpłynie do każdego z nich łódką. Sprawdzenie tylko tych jedenastu miejsc zajmie mu, jak stwierdził, całą noc. Powiedział, że wróci moim samochodem, w którym miał schowany swój sprzęt. Powinien być z powrotem z samego rana.

– Jutro w dzień się prześpię, a wieczorem spróbuję znowu – powiedział. – To już będzie niedziela. Miejmy nadzieję, że ci francowaci porywacze nie żartowali, dając Nerrity’emu tydzień na zgromadzenie sałaty. Po tym, co przeczytali w gazetach, mogą trochę ponieść ich nerwy. Może zechcą skrócić czas do złożenia okupu. Miejmy, kurka, nadzieję, że nie.

Na kolację zjadł raczej niewiele i wyjechał, gdy zaczęło się ściemniać.

Zadzwoniłem do Alessi, żeby zapytać, co u Mirandy – poza tym, że wyszła z domu, aby zatelefonować do Alessi, nic się nie zmieniło, jej stan się nie poprawił. Wciąż była roztrzęsiona. Porywacze nie odezwali się. John Nerrity nadal wierzył w powodzenie planowanej zasadzki, a reakcje bliskiej załamania nerwowego żony określił mianem „babskiej histerii”.

– Ciekawe, jak by zareagował, gdyby zamiast syna porwano jego Ordynansa? – spytałem.

Alessia nieomal wybuchnęła śmiechem. – Nawet o tym nie mów. A poza tym to już było.

– Ale się nie udało – zauważyłem. – I wystarczyło, aby zapewnić feralnym koniokradom dożywocie.

– Czy twoja firma przyjęłaby zlecenie pracy za darmo, gdyby chodziło o konia? – spytała z zaciekawieniem.

– Jasne. Wymuszenie to wymuszenie, niezależnie od tego, ile nóg ma ofiara. Okup można wymusić praktycznie za wszystko.

– Za obrazy też?

– Za wszystko, na czym komuś zależy.

– Na przykład: „Oddam ci piłkę, jak zapłacisz mi za nią pensa”?

– Dokładnie tak.

– Gdzie teraz jesteś? – spytała. – Na pewno nie w domu… Dzwoniłam tam…

– Mam wolny wieczór – odparłem. – Opowiem ci, jak się zobaczymy.

– Przyjedź w niedzielę.

– Postaram się.

Pożegnanie trwało dłużej niż zazwyczaj i o wiele dłużej, niż to było konieczne. Stwierdziłem, że bez trudu mogłem przegadać z nią cały wieczór, a w duchu życzyłem sobie, by poczuła się na tyle pewnie, aby mogła wreszcie usiąść za kierownicą i nie bała się podróżować samotnie.

Tony wrócił niedługo po wschodzie słońca, budząc mnie z płytkiego snu.

– Z tych jedenastu miejsc wchodzą w grę dwa – powiedział, rozbierając się, aby wziąć prysznic. – Dziewięć z nich zamieszkują bogu ducha winni letnicy Wszedłem do czterech, aby się upewnić, ale byli tam, spali jak susły, ojcowie, matki, babcie i dzieci, sami porządni, prawi obywatele.

Tony, ze swymi umiejętnościami, jak sam się nieskromnie wyraził, mógłby zawstydzić każdego nocnego włamywacza, który w porównaniu z nim poruszał się głośno i niezdarnie jak słoń w składzie porcelany. „Ktoś, kto skrada się tak dobrze jak ja – powiedział kiedyś – mógłby zbliżyć się do osoby leżącej w łóżku i obrócić ją na bok, aby przestała chrapać, tak delikatnie, że nawet by się nie obudziła. Mógłbym zmyć lakier z paznokci śpiącej kobiety, a co dopiero wyłuskać portmonetkę spod poduszki, na której opiera głowę. Na szczęście jestem, kurka, uczciwy”.

Zaczekałem cierpliwie, gdy wszedł pod prysznic.

– Dwa z tych domów – powiedział, gdy znów się pojawił, wycierając ręcznikiem mokre, piaskowobrązowe włosy – budzą we mnie złe przeczucia. Jest z nimi coś nie tak. Jakieś złe wibracje. W jednym z nich drzwi zabezpieczono sprytnym elektronicznym gadżetem – mój sprzęt do wykrywania urządzeń elektrycznych z miejsca zaczął szaleć. Myślę, że to jeden z tych alarmów zrób-to-sam, które możesz kupić praktycznie wszędzie i które zakładasz, by nie obrobili cię hotelowi złodzieje, kiedy ich kumpel barman dosypie ci coś do drinka. – Wytarł szyję ręcznikiem. – Podłożyłem tam parę pluskiew, później pojedziemy i trochę sobie posłuchamy. – Owinął się ręcznikiem w pasie jak sarongiem i udał się do łóżka Mirandy. – W tym drugim nie było elektronicznych bajerów, a w każdym razie nic, co byłoby widać, ale chałupa ma aż trzy piętra. Na parterze jest hangar dla łodzi. Pusty. Tylko woda i cienkie ryby. Powyżej pokoje z oknami wychodzącymi na zatoczkę. Poza tym jeszcze są dwa piętra. Po obu stronach chaty ogród z krzewami i brukowanymi ścieżkami. Nie mogłem się jednak oprzeć i podłożyłem dwie pluskwy, po jednej na każdym z górnych pięter. Dlatego tu też sobie trochę posłuchamy.

– A samochody? – spytałem.

– Nie wiem. – Pokręcił głową. – W żadnym z tych domów nie ma garażu. Samochody stały na ulicy. – Wstał i zaczął się ubierać. – Chodź – rzekł. – Czas wygramolić się z tego zadupia, jedziemy na ryby.

I mówił to serio. Bo w ten chłodny poranek o wpół do dziewiątej płynęliśmy już po Itchenor Creek wynajętą łódką, wyrzucając za burtę żyłki z nadzianymi na haczyk robakami.

– Jesteś pewien, że to dobra przynęta? – spytałem.

– Czy to ważne? Okonie są tak durne, że czasami dają się złapać nawet na goły haczyk.

Wiosłował łodzią jak urodzony człowiek rzeki z wiosłem włożonym w sznurową pętlę i przerzuconym przez rufę. Żadnych skrzypiących dulek, wyjaśnił. Maksimum ciszy, podstawa przy wszystkich działaniach SAS.

– Dziś rano o piątej był odpływ – powiedział. – Podczas odpływu nie sposób się daleko przebić; w niektórych miejscach nie da się wyciągnąć łódki na brzeg, toteż jeśli wywieźli malca motorówką, to pewnie znaleźli sobie kryjówkę, do której zawsze jest dostęp, nawet przy obniżonym poziomie wody. Oba miejsca, o których wcześniej mówiłem, odpowiadają tym kryteriom.

Nasza łódka sunęła wolno z nurtem rzeki. Ryby pogardziły robakami, w powietrzu czuć było woń wodorostów.

– Popłyniemy do domu z elektronicznym buldogiem – wyjaśnił Tony. – Potrzymaj antenę, aby wyglądało jak wędka. – Wysunął srebrną teleskopówkę na długość sześciu stóp i podał mi, a ja zauważyłem, że do jej jednego końca przywiązana jest żyłka z niewielkim ciężarkiem. – Wrzuć ciężarek do wody – polecił, nachylając się, by przez chwilę pomanipulować przy radiostacji, która przypominała pudełko z przyborami wędkarskimi. – Nie odrywaj wzroku od wody i zajmij się dżdżownicami.

Zrobiłem, co mi kazał, ale w końcu powiedział: – No, kurka, te lenie wciąż jeszcze wylegują się w wyrkach. Ale pluskwy działają. Wrócimy tu, gdy sprawdzimy drugi dom.

46
{"b":"107669","o":1}