Pokręciłem głową.
– Zdarza ci się upić? – spytała.
– Niezbyt często.
– Powiedziałabym, że raczej nigdy. – Skinęła ręką w stronę kuchni: – Napijesz się? Jest potwornie gorąco.
Weszliśmy do chłodnego wnętrza, Popsy zrzuciła gumowce w progu i mając na nogach tylko fikuśne skarpetki, wyjęła z lodówki butelkę białego wina.
– Mogłabym na ten przykład założyć się – powiedziała, nalewając wino – że nigdy nie chichoczesz bez powodu, nie śpiewasz sprośnych piosenek i nie robisz z siebie durnia.
– A jednak często.
Spojrzała, jakby chciała powiedzieć: „Akurat” – i usadowiwszy się wygodnie na kuchennym krześle, oparła stopy o blat stołu.
– No dobrze, czasami.
Uśmiechnęła się i upiła łyk wina. – Co wobec tego cię śmieszy? – spytała.
– Cóż… doradzałem kiedyś pewnej włoskiej rodzinie podczas negocjacji z porywaczami i wszyscy jej członkowie zachowywali się jak postacie z opery mydlanej, byli krzykliwi, histeryczni, aż uszy mi puchły. Od czasu do czasu musiałem wyjść na piętro, aby powstrzymać się od śmiechu… nie mogłem powstrzymać chichotu, a przecież sytuacja była śmiertelnie poważna. Miałem straszne kłopoty. Tak się wysilałem, by zachować kamienną powagę, że rozbolała mnie cała twarz.
– To trochę tak, jakby dostać ataku śmiechu w kościele – wtrąciła Popsy.
– Coś w tym rodzaju – przyznałem.
Sączyliśmy chłodne wino, wymienialiśmy przyjazne spojrzenia i niedługo potem pojawiła się Alessia z torbą pełną zakupów i promiennie uśmiechnięta. Nareszcie miała zaróżowione policzki i sprawiała wrażenie odrodzonej. Dostrzegłem znaczące zmiany nawet w jej postawie, odzyskała sporo pewności siebie i wydawała się teraz o wiele bardziej wyprostowana, z dumnie uniesioną głową.
Wstałem i cmoknąłem ją w policzek na powitanie, ona zaś odłożyła torbę z zakupami na blat stołu i gorąco mnie uściskała.
– Cześć – powiedziała. – Zauważ proszę, że byłam na zakupach. Już trzeci raz. Wracamy do formy i do pracy… żadnych nerwów, a w każdym razie nie na tyle, by warto o tym choćby wspominać.
– Świetnie.
Nalała sobie trochę wina, po czym we troje zjedliśmy lunch w miłej, przyjaznej atmosferze, później zaś, gdy Popsy udała się do biura, by zabrać się za papierkową robotę, w ogrodzie opowiedziałem Alessi o niedawnych aresztowaniach.
– Sądzisz, że go złapią… tego mężczyznę z mikrofonem? – spytała.
– Nazywał siebie Giuseppe – powiedziałem – choć prawie na pewno nie jest to jego prawdziwe imię. Sześciu porywaczy znało go pod imieniem Giuseppe, ale żaden z nich nie wie nic więcej na jego temat. Sądzę, że jest zimny i wyrachowany, i obawiam się, że Pucinellemu nie uda się go odnaleźć, podobnie jak większej części okupu.
Milczała przez chwilę, po czym rzuciła: – Biedny tato. Żal mi go. I żal mi nas wszystkich. Uwielbiałam dom na Mykonos… był pełen światła, taki jasny… nad brzegiem szafirowego morza… Tato mówi, że pieniądze, które udało się dotąd odzyskać, nie wystarczą, aby go ocalić. Twierdzi, że odwleka wystawienie domu na sprzedaż, bo wciąż jeszcze nie traci nadziei, ale nie chodzi tylko o jego wartość, trzeba pamiętać o kosztach jego utrzymania. To zawsze był luksus, nawet przed… tym, co się stało. – Przerwała. – Ale to cząstka mojego dzieciństwa. Cząstka mojego życia.
– I ten Giuseppe ją zabrał – powiedziałem.
Poruszyła się niespokojnie i w końcu pokiwała głową. – Tak, masz rację.
Wypiliśmy mrożoną kawę. Czas płynął spokojnie.
– Myślałam o tym, by wybrać się w przyszłym tygodniu na wyścigi – powiedziała. – Do Brighton. Mike Noland wystawi tam sporo koni, bo on prowadził kiedyś szkołę w Sussex i wciąż mieszka tam wielu właścicieli jego wierzchowców. Mogłabym pojechać i porozmawiać z nimi… pokazać im, że jeszcze żyję.
– Czy przeszkadzałoby ci – spytałem – gdybym pojechał tam z tobą?
Uśmiechała się wciąż do przyglądających się nam koni. – Wręcz przeciwnie.
– Kiedy?
– W środę.
Pomyślałem o grafiku w firmie. – Załatwione – powiedziałem.
Garry Clayton z miną męczennika, choć bez większych oporów, zgodził się pełnić za mnie dyżur od czwartej do północy.
Pojechałem wcześnie do Lambourn, aby zabrać stamtąd Alessię; po krótkiej przerwie na kawę i wysłuchawszy kilku skądinąd miłych słów od Popsy, wyruszyliśmy w trzygodzinną podróż do Brighton.
– Ktoś mógł mnie tam podwieźć – rzuciła Alessia. – Nie musiałeś aż tak bardzo nadkładać drogi.
– Jasne – odparłem.
Westchnęła, choć bez cienia żalu. – Na pewno do Brighton wybiera się pół tuzina trenerów i dżokejów z tej okolicy.
– No i dobrze.
– Któryś z nich mógłby odwieźć mnie z powrotem. Spojrzałem na nią z ukosa. – Sam cię odwiozę, chyba że, ma się rozumieć, nie życzysz sobie tego.
Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko. Jechaliśmy do Brighton i rozmawialiśmy o rzeczach, na które wcześniej nie starczyło czasu lub nie było nastroju – o tym, co lubimy i czego nie lubimy, o rozmaitych miejscach, książkach, osobach.
Pomyślałem, że po raz pierwszy mam okazję oglądać ją w sukience, pomijając oczywiście długą koszulkę, w którą przebrałem ją, gdy była nieprzytomna.
Oczyma duszy mimowolnie ujrzałem ją nagą i muszę przyznać, że było to całkiem miłe wspomnienie. Na wyjazd do Brighton założyła skromną sukienkę koloru kawy z mlekiem, a spod krótkich kędziorków wystawały duże złote kolczyki.
Powrót Alessi na tor powitany został z taką radością i ciepłem, jakich się chyba nie spodziewała, wszyscy, którzy ją ujrzeli, z miejsca uśmiechali się i ściskali tak mocno, jakby chcieli pogruchotać jej wszystkie kości.
Przedstawiała mnie wielu osobom, które jednak zdawały się mnie w ogóle nie zauważać. Oczy wszystkich skierowane były na nią, przyglądały się jej z zaciekawieniem, ale i czułością. Ci ludzie szczerze ją lubili.
– Alessia! Super!
– Alessia! Fantastycznie! – Alessia! Cudownie… wspaniale… byczo… ekstra…!
Nie miała wątpliwości, że właściciele koni Mike’a Nolanda zauważą jej ponowne pojawienie się na wyścigach. Co najmniej cztery szeroko uśmiechnięte pary zapewniły ją, że gdy tylko wróci do formy, z przyjemnością ujrzą ją dosiadającą któregoś z ich wierzchowców. Mike Noland, potężny, pięćdziesięcioletni mężczyzna, nie owijając w bawełnę, powiedział, że jego zdaniem już najwyższy czas, aby porzuciła skoczki Popsy i zaczęła jeździć na dwulatkach, a mijający nas dżokeje, ubrani w kolorowe jedwabne stroje, na które patrzyłem z zaciekawieniem, Witalija z niekłamaną radością i zadowoleniem.
– Cześć, Alessia, co słychać?
– Jak tam samopoczucie?
– Fajnie, że wróciłaś.
– Wciągaj buty do konnej jazdy, Cenci.
Ich pozytywne nastawienie wiele dla niej znaczyło. Zauważyłem, że wahanie i niepewność, przepełniające ją w drodze do Brighton, słabły z minuty na minutę, zastąpione spokojem i pewnością siebie. Czuła się tu jak w domu.
Mimo to, wciąż nie próbowała się ode mnie uwolnić, raz po raz zerkała, by sprawdzić, czy jestem blisko, i nie postąpiła nawet kroku naprzód, o ile nie byłem u jej boku. Ktoś mógłby uznać to za zwykłą grzeczność, gdyby nie to, co wydarzyło się wcześniej.
Samych wyścigów widziałem niewiele, podobno zresztą jak ona, z uwagi na gromadę ludzi, którzy chcieli zamienić z nią choćby kilka słów, a popołudnie przynajmniej w moim mniemaniu dobiegło końca z chwilą, gdy po czwartej gonitwie z głośników dobiegł mnie oschły komunikat:
– Pan Andrew Douglas proszony jest do biura dyrektora toru wyścigów konnych. Powtarzam. Pan Andrew Douglas proszony jest do biura dyrektora toru wyścigów konnych.
Alessia z markotną miną powiedziała, że mnie tam zaprowadzi, i dodała, że tego rodzaju komunikaty nie muszą oznaczać złych wieści.
– Mam nadzieję, że nie chodzi o… tatę. Bo Popsy poprosiłaby o wezwanie ciebie… aby oszczędzić mi strachu i nerwów.
Szybko dotarliśmy na miejsce, kwitując kolejne nie kończące się serdeczne powitania zdawkowymi uśmiechami. Niepokój Alessi narastał z każdym krokiem, kiedy jednak znaleźliśmy się u celu, dyrektor osobiście uwolnił ją od dręczących przeczuć.